Rowerowy szlak R10 – Świnoujście – Hel

Wspomnienie roku 2014. Kiedyś, kiedy jeszcze niewiele mówiło się o bikepackingu a o rowerach wiedziałem już tyle, że istnieją górale (mtb) i kolarzówki a wyprawy rowerowe znałem tylko z legend, dostałem poważną propozycję. Gość, który wciągnął mnie w rower na nowo (za dziecka miałem bmxa przerobionego z roweru mtb na 20 calowych kołach, kupionego u lokalnego gościa handlującego rzeczami z niemiec) zaproponował mi przejechanie szalaku R10 ze Świnoujścia na Hel. Wtedy uważałem to za istne wariactwo. Na rowerze potrafiłem przejechać 30-40 km a marzenia o przejechaniu 100 km były tak samo odległe jak wyjazd nad morze pociągiem ze śląska. Teoretycznie niezbyt trudne ale podjęcie decyzji „dawaj jedziemy” jest najtrudniejsze. Tak więc 10 lat temu Kuba namówił mnie na trasę R10. Wtedy miałem już lepszą kolarzówkę niż sezon wcześniej (Stary Romet Huragan / Jaguar). Teraz patrząc obiektywnie, rama była stosunkowo za duża ale totalnie mi to wtedy nie przeszkadzało.

Plan podróży był prosty. Jedziemy pociągiem z Myszkowa do Świnoujścia, potem rowerami ze Świnoujścia na Hel i wracamy z Helu pociągiem do Myszkowa. Noclegi ogarniamy pod namiotem na polach namiotowych. Mamy na to tydzień czasu a gdzie dojedzmy tam będziemy spali. Kuba ogarnął tanie bilety na pociąg do Świnoujścia, spakowaliśmy siebie najlepiej jak potrafimy. Zabraliśmy duży namiot, karimaty, śpiwory i ruszyliśmy pociągiem w trasę. I za jakiś czas wsiedliśmy z rowerami do pociągu nad morze. Wtedy to były czasy, kiedy mało kto podróżował z rowerem a konduktor totalnie nie wiedział co z nami zrobić.

Nie było przedziału rowerowego więc konduktor pozwolił nam wrzucić rowery do przedziału pierwszej klasy

Kuba do dzisiaj jest „mikolem” czyli fanem kolei. Podobny ziom do Kuby, nagrał pociąg jak wjeżdża na stację. Kuba obczaił co to za akcja i postanowił obczaić czy ktoś nie wrzucił tego filmiku na YouTube. Oczywiście tak się stało. Nas widać jak wystawiamy głowy przez okno a ja pokazuję okejkę! Zrzut ekranu z filmu poniżej a sam film dostępny jest tutaj:

Za pomocą grupy na Facebooku „Jestem w dupie, weź mnie przekimaj” pierwszy nocleg załatwiliśmy w miejscowości Karsibór u Kamili. Chcieliśmy rozbić sobie namiot u jej rodziców na placu jednak kazali nam spać u nich w domu. To było dla mnie pierwsze zetknięcie się z gościnnością ludzi i poznanie kogoś totalnie z innego środowiska. Podróżowanie zawsze było dla mnie wiedzą tajemną. Podobało mi się, imponowało mi ale nie miałem przysłowiowych jaj żeby spróbować. W dodatku będąc z małej miejscowości, każdy straszył porwaniami, kradzieżami itp. Dzisiaj patrzę na to zupełnie inaczej, ale głównie dlatego, że tych wyjazdów już trochę w moim życiu było.

Zapytacie pewnie jak byliśmy do tego przygotowani? Powiem wam tak, totalnie wcale. Wiedzieliśmy, że będziemy jechać wzdłuż linii brzegowej więc się nie zgubimy. Nie mamy sztywnego terminu bo nie mamy kupionego biletu na powrót do domu, więc bez stresiku jedziemy ile chcemy. Jedyne co nas ograniczało to tak na prawdę hajs. Totalnie nie pamiętam ile mieliśmy kasy na wydanie ale byliśmy turbo oszczędni, mimo że kupowaliśmy Tymbarki zamiast wody, spaliśmy na polach namiotowych a nie na dziko i wchodziliśmy na praktycznie każdą latarnię morską. Dobra ale na bank chcecie zobaczyć bickepacking i nasz super komputer pokładowy.

Kuba miał tani licznik Speedmaster 5000 zamontowany na swoim Krossie i to na jego podstawie wiedzieliśmy ile przejechaliśmy kilometrów. Tutaj fotka po przejechanych 100 km od punktu startowego.

Wtedy nie korzystaliśmy ani z Endomondo ani ze Straty tylko z klasycznego taniego licznika na koło a przejechane kilometry Kuba zapisywał na kartce. Ogólnie to na skasowanym bilecie w pierwszą stronę, bo tylko taką kartkę mieliśmy ze sobą. Zobaczcie fotę niżej:

Tak natomiast wyglądały rowery na noclegu w Łebie. O tym opowiem trochę niżej. Widzicie też nasze zabezpieczenie antykradzieżowe w postaci dwóch u-locków. Szczoteczką do zębów myliśmy wtedy łańcuchy, liczyliśmy że będzie mniej hałasował!

Poniżej kilka zdjęć z całej wyprawy. Ciężko po ponad 10 latach opisać wszystko co się wydarzyło. Jednak postaram się jakieś anegdotki wpleść pomiędzy fotki.

Ogólnie trasa R10 jak dobrze pamiętam prowadziła gdzieś wgłąb lądu omijając wydmy i jezioro Łebsko. Teoretycznie wiedzieliśmy o tym ale zapytaliśmy na latarnii morskiej Czołpino czy tam jest szlak. Latarnik powiedział nam, że jak przejedziemy Wydmę Czołpińską xD to dalej będzie jakaś trasa prawdopodobnie. I to prawdopodobnie nas przekonało, że musimy zobaczyć wydmy, przeniesiemy rowery przez wydmy xD i potem pojedziemy fajną nawierzchnią. Nic bardziej mylnego. Jechaliśmy mokrym piaskiem przy samej wodzie, bo tam jedynie dało się jechać. Nie mieliśmy ze sobą jedzenia i picia za dużo. Więc tak w połowie trasy stanęliśmy i zaczęliśmy rozmawiać, czy tą końcówkę Tymbarku to pijemy teraz czy jak będziemy czuli śmierć bardziej! Warto nadmienić że to był dystans do Łeby ponad 20 kilometrów tym mokrym piaskiem. Ta ostatnia fotka to nasze napędy po tym przejeździe. Oczywiście dotarliśmy na pole namiotowe i nie umarliśmy.

Po przejściu przez wydmy i jazdy wzdłuż linii brzegowej nasze rowery były całe w piasku. Wpadliśmy na pomysł, żeby napędy umyć szczoteczkami do zębów w tym kranie obok.

Możesz również polubić…