Woodstock 2024 – Mój pierwszy raz!
O Przystanku Woodstock, dzisiaj znanym jako Pol’and’Rock Festival, słyszał niemal każdy. Z biegiem lat, jak to często bywa, im więcej osób o nim mówiło, tym więcej powstawało stereotypów i krążyło mitów. I wiecie co? Ja też nie byłem wyjątkiem. Z uśmieszkiem na twarzy, jak wielu innych, podśmiewałem się ze znajomych, którzy planowali wyjazd. W końcu, jak to mawiano, „jadą na Brudstock” – miejsce, gdzie panuje brud, chaos, i, jak głosiły plotki, niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku.
Dopiero kiedy sam stanąłem na tej ziemi, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Jak łatwo było uwierzyć w słowa powtarzane przez innych, jak bardzo powierzchowne były te wyobrażenia, które miałem o festiwalu. Pol’and’Rock, który początkowo wydawał mi się tylko jednym wielkim nieporozumieniem, okazał się prawdziwą lekcją – o tym, jak łatwo można dać się zwieść opiniom, które słyszymy wielokrotnie, nie mając żadnego osobistego doświadczenia. Chociaż, może jest w tym ziarenko prawdy?

Jak to się stało, że w końcu pojechałem na Pol’and’Rock Festival 2024? To całkiem ciekawa historia, bo przez lata unikałem tego festiwalu, przekonany, że to nie miejsce dla mnie. Wszystko zaczęło się od Gabriela, który rzucił pomysł na wyjazd, jeśli dobrze pamiętam, było to na Igrach w Gliwicach. I choć temat festiwalu przewijał się w rozmowach, to ja wciąż miałem sporo obaw. W końcu, co roku odmawiałem znajomym, tłumacząc się różnymi powodami – nie lubię tłumów, koncerty nie są dla mnie a do tego wszystkie te stereotypy i opinie krążące wokół Woodstocku wcale mnie nie przekonywały.

Gabriel jednak był zdeterminowany. Powiedział, że on i Nikola będą tam pierwszy raz, ale z kolei Rafał i Wiktoria, którzy są ich dobrymi znajomymi, jeżdżą już od kilku lat. Mieli tam swoich znajomych, którzy organizowali duże obozowisko, i obiecywali, że się nami zaopiekują. W końcu dałem się namówić. Nie mogło zabraknąć mojego T4 Multivana, który już od jakiegoś czasu nazywany był przez moich znajomych „partyvanem”. W końcu, podróż z ekipą ludzików gotowych na każdą przygodę, była równie ważna, co sam festiwal, przynajmniej dla mnie. Tak zaczęła się moja przygoda z Pol’and’Rock, która okazała się czymś, czego się absolutnie nie spodziewałem.

Postanowiliśmy wyruszyć 31 lipca rano, by dotrzeć na Pol’and’Rock Festival jeszcze przed wieczorem i od razu wkręcić się w koncertową atmosferę. Przed nami było niemal 600 km do Czaplinka – sporo, ale za to ekscytacja rosła z każdą przejechaną godziną. Oprócz naszej piątki, zabraliśmy ze sobą Wuja, którego poznałem w AKT Watra, oraz dziewczynę z BlaBlaCara, która zgłosiła się do nas dosłownie w ostatniej chwili a my nie mieliśmy wszystkich miejsc zajętych w vanie.


Po kilku godzinach jazdy i kilku obligatoryjnych przystankach na sikpauzy, dotarliśmy na teren festiwalu już po zmroku. Kolejnym wyzwaniem było ogarnięcie parkingu, a to nie było takie proste. Na szczęście, mimo sporego korka, organizacja była całkiem sprawna. Po około godzinie udało nam się zaparkować, a stamtąd Rafała siostra, wraz z grupą znajomych, zaprowadziła nas prosto do naszego obozu. Rozbiliśmy namioty i ruszyliśmy się rozejrzeć po okolicy. Wszyscy mi powtarzali, zapamiętaj gdzie masz swój namiot, bo może nie być tak łatwo do niego potem trafić a z zasięgiem tutaj może być kiepsko. Zakodowałem!

Przyznaję się bez bicia – nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się tak rzadko zaglądać do telefonu, jak podczas Woodstocku. I szczerze mówiąc, to była jedna z najlepszych akcji na tym wyjeździe! Było to naprawdę odświeżające doświadczenie, które sprawiło, że w pełni skupiłem się na tym, co dzieje się wokół mnie. Niestety, mało korzystając z telefonu, mam też… bardzo mało zdjęć z tego wyjazdu. Ale za to mam mnóstwo niezapomnianych wspomnień, które na pewno zostaną ze mną na dłużej.
Zaraz po drodze na pole namiotowe, moją uwagę przykuł niezwykle interesujący widok – mnóstwo osób niosło ze sobą tablice z nazwami miejscowości. Ponieważ mam szczególną słabość do takich znaków, poczułem lekkie rozczarowanie, że moje rodzinne miasto, Myszków, nie wisi pod sceną. To zainspirowało mnie do działania! Bez wahania pożyczyłem niebieski marker, wspiąłem się na najwyższy punkt, na jaki pozwalała sytuacja, i z wielką dumą napisałem: „MYSZKÓW”! Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się zorganizować coś jeszcze bardziej efektownego. Może ktoś z Was ma znak naszego miasta? Tylko proszę, nie kradnijcie!

Zwiedzanie pola namiotowego, które okazało się naprawdę gigantyczne. Wyobraźcie sobie, że chodziłem po nim godzinami, błądząc wśród tysięcy namiotów, a każda chwila niosła jakąś niespodziankę. Spotkania ze znajomymi, których nie widziałem od lat, w najbardziej przypadkowych miejscach – jak na przykład w drodze do WCtron, o którym zresztą opowiem Wam później. To uczucie, gdy po kilku godzinach poszukiwań, zupełnie niespodziewanie, odnajdujesz się w tłumie w najbardziej randomowym momencie… To jest po prostu magia!
Fotka poniżej to świetny przykład takiego spotkania, które miało miejsce po trzech dniach poszukiwań. Przez cały ten czas staraliśmy się umówić, a potem, zupełnie nieoczekiwanie, spotykamy się… pod sceną, w samym środku pogo! I to w dodatku do którego, szczerze mówiąc, pewnie nigdy bym nie poszedł sam – ale jak to bywa, wystarczy mały zapalnik w postaci Rafała, który mnie wypchnął albo nawet wciągnął.

Oczywiście ten festiwal to nie tylko koncerty, dla mnie bardzo dużą atrakcją była strefa ASP na której też się zatraciliśmy. Uczyłem Rafała i Wiktorię wkręcać wkręty na stoisku, żeby ten remoncik mieszkania poszedł im gładziutko! Mieliśmy okazję wziąć udział w wyjątkowym projekcie. Dzięki narzędziom marki MILWAUKEE oraz współpracy z firmą Klimas Wkręt-met, powstał największy w Polsce obraz wykonany w unikalnym stylu screw art. Instalacja, przedstawiająca najsłynniejsze budowle świata, była tworzona przy użyciu wkrętów. Sami jak już wspomniałem, dołożyliśmy sporą cegiełkę od siebie.


Oprócz samego wkręcania wkrętów, było mnóstwo stoisk, przy których można było wykonać różnorodne prace manualne lub po prostu porozmawiać z pasjonatami z innych branż. Wiele z tych stanowisk było zaskakujących i pełnych ciekawych pomysłów. Oczywiście, nie mogłem pominąć kamperów DIY – musiałem koniecznie zajrzeć do ich wnętrz! Rowery też były!

Gdybyście mi kilka dni wcześniej powiedzieli, że popłynę na fali, a do tego jeszcze na dmuchanym flamingu, pewnie bym się z tego zaśmiał! Ale wiecie, jak to bywa – kiedy jesteś pod sceną, w tłumie pełnym pozytywnej energii, myśli zaczynają przybierać inną formę. Powiedziałem Rafałowi, że chyba czas na tę przygodę bo kiedy, jeśli nie teraz? „Chciałbym popłynąć na fali!” – dodałem z lekkim uśmiechem. Rafał, bez wahania, odpowiedział: „Wchodź!” A że flaming był dosłownie pod ręką!
I wiecie co? To uczucie było po prostu niesamowite. Płynąc na fali, miałem poczucie, że to, co czują artyści patrząc na tłum bawiących się ludzi, musi być czymś podobnym – pełnym energii, radości i wspólnej magii. To było absolutnie nie do opisania. Czy było warto? Zdecydowanie tak! To doświadczenie, które na zawsze zostanie w mojej pamięci.

Chciałbym podzielić się kilkoma przemyśleniami i osobistymi wrażeniami z imprezy. Na pewno warto zacząć od kwestii, które dla wielu mogą być kluczowe, czyli infrastruktury. Kolejki do WC były całkiem spore, ale firma WCtron naprawdę stanęła na wysokości zadania. Czystość, bez względu na porę, była na bardzo wysokim poziomie, co w takim tłumie naprawdę robi wrażenie. Mimo dużego natężenia ruchu, panowały tam porządek i higiena, a to w takich warunkach jest sporym wyzwaniem.
Z kolei kolejka do pryszniców z ciepłą wodą, chociaż płatna, była naprawdę długa – nigdy się na nią nie zdecydowałem. Za to do zimnej woda było nieco mniej chętnych, ale nadal czekało się trochę. Ciekawostka: w nocy, kiedy większość już odpoczywała, było praktycznie pusto – wtedy można było od razu skorzystać z prysznica. I mimo tego całego zamieszania, nie miałem problemu z codziennym myciem się wśród innych ludzi. Atmosfera była luzacka, a wszyscy podchodzili do siebie z szacunkiem.
Z innej strony, temat kradzieży. Na szczęście osobiście nie spotkałem się z żadnym incydentem, ale słyszałem, że ktoś został okradziony. Jednak, bądźmy szczerzy – kradzieże zdarzają się wszędzie, nawet w miejscach, które pozornie wydają się bezpieczne. Dla mnie osobiście czułem się bezpieczniej na Woodstocku, niż na przykład na dworcach kolejowych. Dla osób, które mają obawy przed takim wydarzeniem, polecam po prostu przyjechać i wyrobić sobie własną opinię – nie da się tego ocenić inaczej, jak tylko przez osobiste doświadczenie.
A jeśli chodzi o jedno z moich ulubionych miejsc – to ten ogromny Lidl, który w nocy zamienia się w miejsce imprezowe. Mimo że nie mam zdjęcia, to naprawdę warto o nim wspomnieć. To była totalna rewelacja – wszystko, czego potrzebujesz, by przeżyć pod namiotem, było w zasięgu ręki, a ceny były identyczne jak w każdym innym Lidlu. Taki mały komfort wśród dzikiej imprezy, to naprawdę coś, co warto docenić!

Na powrocie zabieramy ze sobą Miodka, którego również poznałem w AKT Watra. Wyjazd z parkingu okazał się małym wyzwaniem – organizatorzy skierowali nas na leśne, nieasfaltowe drogi. Mimo tego, nasz „partyvan” poradził sobie bez szwanku – żadna opona nie ucierpiała, a my z uśmiechem na twarzy, wspominając festiwal, ruszyliśmy w drogę. Kolejne 600 km i powoli wracamy do rzeczywistości, z głowami pełnymi wspomnień i sercami pełnymi wrażeń z tego niezapomnianego festiwalu.

Jeśli chodzi o powszechnie powtarzaną opinię, że Woodstock to w gruncie rzeczy „Brudstock”, muszę przyznać, że… chyba coś w tym jest. Multivan na parkingu chyba miał naprawdę wyjątkową ekipę, nawet śmiem twierdzić, że zorganizowali tam nielegalne wyścigi po pustyni! Spójrzcie jaki brudas!
Widzimy się w 2025!
