Kurs Żeglarz Jachtowy
Jeszcze w 2024 roku, siedząc z Gabrielem, doszliśmy do wniosku, że fajnie byłoby nauczyć się dwóch rzeczy: pływać żaglówkami i latać samolotami. No bo czemu nie? Tyle że latanie to już trochę większy kaliber – nie dość, że drożej, to jeszcze dużo formalności i czasu. A żagle? Żagle wydawały się w zasięgu ręki.
Zrobiliśmy szybki research kursów i najbardziej wpadła nam w oko Sztorm Grupa. Może i cena była jedną z wyższych (za pakiet Żeglarz Jachtowy + Motorowodny zapłaciliśmy 2500 zł), ale przekonali nas do siebie kilkoma konkretami:
✔ Termin – chcieliśmy się wyrobić z patentem przed majówką, a oni gwarantowali, że kurs się odbędzie. Nie wszyscy to oferowali.
✔ Lokalizacja – Pogoria w Dąbrowie Górniczej była dla nas idealna. Gabriel i Staszek mieszkają w Katowicach, ja w Myszkowie, więc każdy miał mniej więcej tyle samo drogi.
✔ Tryb weekendowy – chłopaki pracują od poniedziałku do piątku, więc inna opcja odpadała.
✔ Nowsza flota – nie chcieliśmy uczyć się na sprzęcie z epoki PRL-u.
✔ Dostęp do materiałów online – każdy z nas lubi klikać testy i uczyć się z cyfrowych rzeczy. Sztorm Grupa to miała.
Decyzja zapadła – klik, zapisane. Teraz tylko czekać na pierwszy weekend kursu i zobaczyć, co nas czeka na wodzie. 🚤🌊
Zaraz na wstępie dostaliśmy dostęp do prezentacji online w postaci filmów, gdzie instruktorzy omawiają poszczególne tematy oraz obszernych prezentacji w postaci PDFów. Także zostały nam udostępnione testy online z pytaniami jakie mogą pojawić się na egzaminie.
Kurs trwa pięć weekendów, startujemy 15.03.2025, a finał, czyli egzamin, czeka nas 13.04.2025. Pięć tygodni nauki, trochę teorii, dużo pływania i pewnie jeszcze więcej śmiechu, bo wiadomo – w ekipie zawsze raźniej.
Sztorm Grupa podzieliła materiały na konkretne części:
⛵ Budowa jachtów – co, gdzie i po co? Wiadomo, że warto wiedzieć, jak to wszystko działa, zanim zacznie się pływać.
🌬 Teoria żeglowania – czyli jak to się dzieje, że wiatr dmucha, a my płyniemy tam, gdzie chcemy (albo i nie 😂).
🛟 Bezpieczeństwo na wodzie – jak nie wpaść za burtę i co zrobić, jak jednak się to stanie.
📍 Nawigacja i prawo wodne – żeby nie skończyć w miejscu, w którym nie powinniśmy być.
Na razie zapowiada się spoko – teoria teorią, ale my już nie możemy doczekać się pierwszego wypłynięcia! 🚤💨
Pierwszy weekend
Pierwszy weekend kursu był podzielony na dwie części: sobotnie spotkanie online i niedzielne zajęcia na wodzie na Pogorii I.
Sobotnia część była bardziej organizacyjna – dowiedzieliśmy się, czego się spodziewać, co zabrać i gdzie się stawić. No i, teoretycznie, jak wyglądają grupy na niedzielę… ale tu właśnie zaczęło się małe zamieszanie.
Na spotkaniu były osoby zarówno z kursu na Pogorii, jak i na Zegrzu. Ci z Zegrza dostali wcześniej maila z podziałem na grupy, a my? Nam nie powiedziano, że przydział dostaniemy dopiero w niedzielę rano. Trochę chaosu, ale generalnie to żadna tragedia.
Spotkanie online trwało jakąś godzinkę, po czym mogliśmy już tylko odliczać godziny do pierwszego dnia na wodzie. Pogoria, nadchodzimy! 🚤💨
W niedzielę o 9:00 zameldowaliśmy się w wyznaczonym miejscu, gotowi na pierwsze żeglarskie przygody. Już na parkingu zaczęła się luźna integracja z innymi kursantami – wiadomo, każdy chciał sprawdzić, kto z kim będzie pływał. Najgorętszy temat? Przydział do łódek.
Oczywiście marzyliśmy o tym, żeby stworzyć najlepszą jachtową ekipę i pływać razem, ale los (a raczej instruktorzy) mieli inne plany. Gabriel został przydzielony do innej załogi, co trochę pokrzyżowało nam plany na pierwszy tydzień. No ale cóż, życie. Na szczęście od następnego weekendu wróciliśmy do składu marzeń – ja, Staszek i Gabriel na jednej łódce!
Z ekipą (prawie) skompletowaną ruszyliśmy na pierwszy dzień na wodzie. Pogoria, sprawdzamy, co tam masz dla nas! 🚤🌊🔥
Niedzielny poranek rozpoczął się od przydziału instruktorów. I tu trafiliśmy naprawdę dobrze – naszym instruktorem został Jacek, szef wszystkich szefów. Jacek miał taki vibe, że od razu wiedzieliśmy, że z nim nie będzie nudy.
Usiedliśmy przy stoliku, a Jacek wprowadził nas w temat: jak będzie wyglądał kurs, co nas czeka i na czym polega egzamin. Potem przyszła pora na poznanie naszej wachty – oprócz mnie, Staszka i (już od następnego tygodnia) Gabriela, do naszej załogi dołączyli Wiktoria i Przemek. Ekipa skompletowana, można działać!
Czas na węzły! Czyli magia przekładania lin
Po krótkim wstępie od razu zabraliśmy się za naukę węzłów. Na pierwszy rzut oka? Czysta magia. Przekładanie liny góra-dół, pętelka tu, oczko tam… wydawało się to bardziej skomplikowane niż rozplątywanie kabli od słuchawek w dzieciństwie. 🎧😂
Ale po kilku (albo kilkunastu) próbach zaczęliśmy łapać, co jest grane. Węzły refowe, ratownicze, ósemki, knagowanie, buchtowanie – jeden po drugim wchodziły nam w krew. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy minęło kilka godzin.
Zdecydowanie lepsze niż siedzenie w domu – a to dopiero początek! 💪⛵🔥
Następnie po nauce węzłów przeszliśmy do żaglówek
Po węzłowym treningu przyszła pora na coś, na co wszyscy czekaliśmy – wchodzimy na łódki! ⛵🔥
Jako że na pozostałych dwóch jednostkach żagle były już zamocowane, to właśnie my mieliśmy farta (albo pecha, zależy jak patrzeć) i musieliśmy samodzielnie założyć foka i grota. Trochę kombinowania, kilka rzuconych „to tu było czy nie tu?”, ale w końcu wszystko było na swoim miejscu. Przy okazji ogarnęliśmy, co, gdzie i do czego służy – bo jednak dobrze wiedzieć, zanim się tym popłynie.
Z żaglami gotowymi, wskoczyliśmy na łódkę i zaczęliśmy operację „odcumowanie”. Pierwszy test pracy zespołowej – jedna osoba trzyma cumy, druga odpala silnik, trzecia patrzy, żebyśmy nie przywalili w sąsiednią łódkę. Poszło całkiem sprawnie!
Pływaliśmy na silniku, uczyliśmy się sterować i manewrować, a przede wszystkim podchodzić do kei – co, jak się szybko okazało, jest trudniejsze, niż wygląda. Niby tylko podpłynąć i zatrzymać się w odpowiednim miejscu, ale w praktyce… no cóż, to sztuka. 😅
Pierwsze podejścia? Trochę za szybko, trochę za wolno, trochę za bardzo bokiem – ale krok po kroku łapaliśmy, o co chodzi. Trening czyni mistrza, a my dopiero się rozkręcamy! 🚤💨

Drugi, trzeci i czwarty weekend
Początkowo chciałem opisać każdy weekend osobno. Myślałem, że każdy będzie jakoś totalnie inny, z osobną historią, osobnym klimatem. Życie szybko zweryfikowało moje zamiary. Bo kiedy już zaczęliśmy pływać na dobre, to każdy kolejny dzień był jak kontynuacja poprzedniego – tylko z lepszymi manewrami, większym skillem i coraz bardziej zgraną ekipą. Można powiedzieć, że przeszliśmy w coś, co przypominało małą żeglarską rutynę.
Pływaliśmy praktycznie każdego dnia zajęć – bez ściemy. Niezależnie od pogody (z małymi wyjątkami, ale o tym za chwilę), niezależnie od zmęczenia – zbiórka, instrukcja co będziemy dzisiaj robić, przygotowanie żaglówki i… ogień! No dobra, woda. 😄⛵

Na początku skupialiśmy się głównie na zwrotach przez sztag i rufę. I choć może to brzmi niewinnie, to jak próbujesz ogarnąć kierunki wiatru, ster, linę od foka i jeszcze pamiętać, żeby nie dostać bomem w głowę – no to wiesz, na początku są to akcje niczym w Need for Speedzie. Każdy z nas miał swoje momenty, kiedy coś poszło nie tak – a to za szybko skręciliśmy, a to za późno odbiliśmy, albo po prostu pogubiliśmy się w tym, gdzie w którą stronę odpadamy, a w którą ostrzymy. Ale z każdą godziną szło lepiej. Praca zespołowa zaczęła działać jak szwajcarski zegarek.
I wtedy wszedł „człowiek za burtą” – manewr, który brzmi na trudny, wygląda na poważny i… takim właśnie jest. Jacek wyszedł z kartką, rozrysował całą sytuację: kurs, wiatr, zwrot, miejsce zgubienia „człowieka”. Zakodowane!
Potem przyszedł czas na praktykę. I nie żartuję – każdy z nas wykonał manewr na tyle dobrze, że spokojnie można by było zdawać egzamin już wtedy. Bez krzyku, bez paniki, bez problemu. Kursant wypada (czyt. plastikowa tyczka z betonem imitująca człowieka), wszyscy wchodzą w tryb „ratowanie życia”, skiper ogarnia manewr, załoga działa jak trzeba, wyciągamy człowieka i… sukces. 💪🌊

A Jacek? Znowu nas pochwalił. Powiedział, że z takim tempem i zaangażowaniem naprawdę mamy potencjał. My się jeszcze z tego trochę śmialiśmy, bo przecież co my tam wiemy, świeżaki… Ale gdzieś tam w środku – no, przyznaję – to podnosiło morale. Czuliśmy, że coś się w nas zmienia. Że to nie jest już tylko kurs – to jest przygoda, którą będziemy pamiętać. Mega się wszyscy cieszyliśmy, że trafiliśmy na takiego instruktora!
Zgranie wachty rosło z dnia na dzień. Śmialiśmy się, że już czytamy sobie w myślach. I coś w tym było. Wiktoria, która na początku wydawała się raczej spokojna i zdystansowana, okazała się duszą towarzystwa. Do tego stopnia, że zaprosiła nas na imprezę swojego studenckiego wydziału. To był wieczór z cyklu „co dzieje się na parkiecie, zostaje na parkiecie”. A rano? Może trochę wolniej się zbieraliśmy, ale byliśmy. 💃🕺😅
Oczywiście nie wszystkie dni były jak z folderu reklamowego – jeden z nich zapisał się w historii jako wielka ulewa. Deszcz lał się z nieba jak z wiadra, wiatr zaczął kręcić w sposób absolutnie nieprzewidywalny, a fale na Pogorii zaczęły przypominać miniaturową wersję Bałtyku. Jacek nas nie cisnął, więc uznaliśmy, że nie ma sensu się narażać. Zebraliśmy sprzęt, zrzuciliśmy żagle, zacumowaliśmy i skończyliśmy tego dnia szybciej.

Podsumowując etap trzech weekendów szkoleniowych to prawda jest taka: każdy dzień na wodzie był podobny – ale tylko z pozoru. Za każdym razem czuliśmy, że coś robimy lepiej. Że manewr, który jeszcze tydzień temu był problemem, teraz robimy z marszu. Że współpraca w załodze działa bez słów. Że nie zastanawiamy się już „co gdzie jest”, tylko po prostu działamy. I że ten egzamin, który jeszcze na początku wydawał się ogromnym wyzwaniem… teraz zaczyna wyglądać jak formalność. ✌️⛵
Piąty weekend (Sobota)
Ostatni dzień kursu w piątym tygodniu był w sumie najbardziej nerwowy. Mimo, że ogarnialiśmy weekend wszystko wszystkie manewry, tak przy słabym wietrze jaki był w sobotę, totalnie nam nie wychodziły. Zaczęliśmy się stresować egzaminem. Jednak Jacek, nasz instruktor, stanowczo nas uspokajał i tłumaczył, że totalnie na luzie ogarniemy egzamin. My mu jednak nie wierzyliśmy i chcieliśmy pływać jak najwięcej.

Egzamin (Niedziela)
Nie wiem, czy to najlepszy sposób na przygotowanie się do egzaminu, ale nasza noc przed teoretycznym egzaminem żeglarskim to był istny maraton. Plan był prosty: ogarniamy wszystkie możliwe testy dostępne na stronie Sztormgrupy. Brzmiało rozsądnie… dopóki nie zaczęliśmy o 18:00 i nie skończyliśmy około 4 nad ranem. Tak, dobrze czytasz – dziesięć godzin rozwiązywania testów, kawy, krzyżówek z locją i prób niezaśnięcia.
Czasu do egzaminu zostało wtedy jakieś 5 godzin, a my z Katowic musieliśmy jeszcze jakoś dotrzeć do Dąbrowy Górniczej. O spaniu nie było mowy – maks co udało się ugrać, to drzemka, którą trudno nazwać snem. Ale adrenalina chyba zrobiła swoje, bo mimo tego zmęczenia, na egzaminie głowy działały zaskakująco sprawnie. Czy polecam taką formę nauki? Zdecydowanie nie.

A chwilę przed samym egzaminem? No cóż… zamiast medytować albo zbierać siły, powtarzaliśmy jeszcze węzły. I tu scena jak z filmu: Gabriel patrzy na Staszka z absolutnym brakiem nadziei, bo ten węzeł ratunkowy wiązał chyba setny raz. Do samego wejścia na egzamin. Wyglądał, jakby próbował uratować nie tyle łódkę, co swoje marzenia o patencie. 😅

Kiedy nadszedł czas egzaminu, adrenalina tylko się podkręciła. Egzamin teoretyczny to klasyczny test jednokrotnego wyboru (wybierz jedną z trzech) – 75 pytań. Żeby zdać, trzeba odpowiedzieć poprawnie na co najmniej 65 pytań. Czy baliśmy się testu? Oczywiście, że tak. Ale jak już przerobiliśmy wszystkie testy z Sztormgrupy, słuchaliśmy Jacka (naszego instruktora) i trzymaliśmy się zasad – okazało się, że nie było aż tak źle. Pytania były całkiem sensowne, bardziej podobne do tych z kursów online niż te trudne, podchwytliwe zagadki, które pamiętamy z egzaminów na prawo jazdy.
Największy stres mieliśmy tak naprawdę przed samym testem, nie wiedząc, co nas czeka. Ale jak już usiedliśmy do niego, to poszło gładko i zdecydowanie daliśmy radę. Na koniec testu mogliśmy się tylko cieszyć, bo wiedzieliśmy, że nie było mowy o niespodziankach. Udało się!
Po teoretycznym przyszedł czas na egzamin praktyczny na wodzie. Zaskoczenia nie było – zdawaliśmy na tej samej łódce, którą pływaliśmy przez cały kurs. Zamiast instruktora pojawił się egzaminator. Na początku przygotowaliśmy łódkę do wypłynięcia – wszystko na spokojnie, bez pośpiechu. Egzaminator przyjrzał się naszej pracy i zapytał, kto ma ochotę zacząć. Gabriel, zgłosił się jako pierwszy i to on odpłynął od kei, wydając komendy na odejście i stawianie żagli.
Kolejne zadania były już bardziej standardowe: zwrot przez sztag, zwrot przez rufę – wszystko poszło gładko. Potem człowiek za burtą! Gabriel poradził sobie bez problemu. Żagle już były postawione, więc każdy z naszej wachty miał swoje zadanie. A ja? Na mnie spadło zrzucenie żagli i podejście do kei. Niby proste, ale chyba trochę emocji było. Chłopaki śmiali się, że nigdy nie widzieli mnie zestresowanego 😅
Na koniec Staszek i Wiktoria mieli zadanie odejść od kei i podejść ponownie. Zrobiliśmy małą głupotkę, ale na szczęście nie miało to wpływu na wynik. I tak wszyscy zdaliśmy!
Ostatnia fotka naszej wachty z dokumentami potwierdzającymi, że zdaliśmy egzamin – teraz tylko czekać na wydanie patentu przez Polski Związek Żeglarski!

Na koniec chcielibyśmy serdecznie podziękować Sztormgrupie za świetnie przeprowadzony kurs. To naprawdę był dobry wybór! A szczególne podziękowania dla Jacka, naszego instruktora, który przeprowadził nas przez tę żeglarską przygodę jak mistrz – za rękę, cierpliwie i ze świetnym poczuciem humoru.
Piąteczka dla Wiktorii i Przemka, z którymi spędziliśmy sporo czasu na łódce. Było super, dzięki za towarzystwo!
I oczywiście pozdrawiamy inne wachty! Mało z wami spędzaliśmy czasu, ale widać było, że to spoko ziomeczki! 😎
Teraz czas na kurs motorowodny! Relacja niebawem!
Dziękuję, za przeczytanie wpisu!

Wsparcie w realizacji marzeń!
Chcesz wesprzeć mnie i moich kompanów podróży?
Postaw nam piwko albo paliwko!
Wasza pomoc na pewno pomoże w realizacji kolejnych wyjazdów, a ja będę mógł dzielić się nimi z Wami na blogu. Każde wsparcie się liczy i naprawdę motywuje do dalszego działania.
Dziękujemy!