Majówka 2024 – Polirajd Multivanem

Ten wpis będzie jednym z tych dłuższych – takim, które opowiadają historię wyjazdu majówkowego od samego początku, aż po ostatni dzień pełen wspomnień. Nie znajdziesz tutaj polecajek ani protipów na temat podróżowania, bo to nie jest jego cel. Zamiast tego, zapraszam Cię do przeczytania o siedmiu ziomkach, którzy postanowili wyruszyć razem w podróż, nie do końca wiedząc, co ich czeka. To była przygoda, która na zawsze zmieniła ich perspektywę i stała się początkiem nowych przyjaźni.

Ten wyjazd to była dla nas wszystkich prawdziwa szkoła życia – każdy z nas odkrył coś nowego o sobie, o swoich granicach, o tym, co naprawdę liczy się w relacjach międzyludzkich. Ale przede wszystkim to była historia o ludziach, którzy na co dzień mogą mieć różne spojrzenie na świat, różne charaktery i różne życie, a jednak znaleźli wspólny język i zbudowali coś wyjątkowego.

Podróż była dla nas swego rodzaju testem, który pokazał, że przyjaźń to nie tylko wspólne chwile radości, ale także wspólne zmagania, śmiech przez łzy, dzielenie się każdą chwilą i każde doświadczenie, które zostaje w sercu. A także te momenty ciszy.

Więc jeśli szukasz porad dotyczących podróżowania, czy to jak spakować plecak na kilkudniową wyprawę, czy gdzie zjeść najlepszą pizzę na trasie – od razu Cię uprzedzam, że to nie ten wpis. Za to jeśli interesuje Cię, jak jedna podróż może zmienić ludzi, rozwinąć przyjaźnie i otworzyć nowe rozdziały w życiu, to zapraszam do lektury.

Skąd pomysł na majówkę?

29 lutego 2024 roku spędzałem z Radkiem, Natalią i Anią na kilkudniowym wypadzie do Alicante. Dlaczego o nich wspominam? To właśnie oni, zaledwie rzuciwszy okiem na wnętrze busa, od razu wiedzieli, że stanie się on początkiem nowego rozdziału mojego życia. I dzisiaj śmiało tak mogę powiedzieć. Jednak pisze ten post pół roku po majówkowej przygodzie.

Tego samego wieczoru otrzymałem totalnie niespodziewaną wiadomość od Gabriela. Dlaczego niespodziewaną? Gabriela znałem teoretycznie długo ale praktycznie go nie znałem. Mieszkaliśmy w jednym akademiku, dzieliło nas kilka lat różnicy i jedyne miejsca gdzie się spotykaliśmy to były głównie imprezy w akademiku. Po moich studiach spotykaliśmy się dalej w gronie wspólnej ekipy na kolejnych imprezach w akademiku.

Początkowo miałem mieszane uczucia – już wcześniej rozważałem majówkowy wspólny wyjazd z ekipą z Poznania, z którą kilka lat temu eksplorowałem Bałkany i bardzo dobrze wspominałem tamten wyjazd. Jednak z każdą kolejną godziną i każdym następnym dniem coraz bardziej przekonywałem się do pomysłu wyjazdu z chłopakami. Tym bardziej, że skład załogi samochodu był już niemal kompletny, podczas gdy w moim busie na wyjazd z Czarem i Kingą byłem wciąż sam. Oni mieli już swój samochód ogarnięty. Jedno jest pewne, kupując T4 Multivana chciałem przeżyć przygodę jadąc nim w tripa a ta propozycja spełniała moje oczekiwania.

9 marca trafiłem na imprezę w akademiku, gdzie ponownie spotkaliśmy się z Gabrielem, tym razem w gronie naszej wspólnej ekipy. To właśnie wtedy Gabriel zdradził mi więcej szczegółów – opowiedział, kto planuje wyruszyć i dlaczego wybór padł na Macedonię. Ku mojemu zaskoczeniu niemal wszystkich kojarzyłem ze środowiska studenckiego – każdy z uczestników był aktywnie zaangażowany w organizacje studenckie, które mniej lub bardziej znałem jeszcze za czasów swoich lat studenckich. W atmosferze dobrej zabawy i rozmów przy kieliszku, podjąłem decyzję. Powiedziałem krótko: „Dobra, jedziemy do Macedonii!” I tak w tym samym momencie Gabriel utworzył grupę na messengerze:

Dlaczego Macedonia?

Dlaczego akurat Macedonia? Chłopaki, o których opowiem wam nieco więcej za chwilę, zaangażowani byli w organizację autostopowego wyścigu Polirajd. To coroczne wydarzenie, organizowane przez studentów Politechniki Śląskiej, odbywa się w majówkę i gromadzi miłośników podróży na własną rękę. W 2024 roku celem Polirajdu była Struga, malownicza miejscowość nad jeziorem Ochrydzkim w Macedonii. Na miejscu, na polu namiotowym, zaplanowano imprezę dla uczestników wyprawy. Dla mnie była to idealna okazja, by poznać ludzi o podobnym duchu przygody i miłości do podróżowania! Jeżeli chcecie więcej dowiedzieć się o tej organizacji studenckiej albo samemu wziąć udział w autostopowym wyścigu zerknijcie tutaj: Polirajd – Politechnika Śląska.

Tego samego wieczoru z Gabrielem omówiliśmy wstępny, choć jeszcze bardzo luźny plan podróży. Dla mnie idealnym scenariuszem było ruszyć przez Chorwację i Albanię, a wracać przez Serbię. Nasze założenia były proste i zwięzłe: van, siedem osób i jedno motto – cokolwiek się wydarzy, będzie niezapomniane!

Ekipa

Piszę z mojej perspektywy, żeby pokazać, jak wyglądały moje relacje z chłopakami przed wyjazdem. Nie byli dla mnie zupełnie obcymi ludźmi, choć nie mogę powiedzieć, że znałem ich dobrze – wyjątkiem był Tomek, którego spotkałem po raz pierwszy. Chłopaki znali się znacznie lepiej między sobą, ale z kolei ja byłem dla nich postacią raczej z marginesu ich znajomości.

Gabriela, jak już wspominałem, był jedyną osobą z całej ekipy, którą znałem od dłuższego czasu, choć nasza znajomość nie była szczególnie bliska. Z mojej perspektywy to właśnie on był głównym motorem napędowym tego wyjazdu. Gdyby nie jego determinacja i ciągłe podrzucanie pomysłów, które od razu przypadły mi do gustu, prawdopodobnie ta wyprawa nigdy by się nie wydarzyła.

Mateusza kojarzyłem z tak zwanego „helikoptera,” miejsca, gdzie odbywały się turnieje flanek. Wiedziałem, że w hierarchii AZS Flanki zajmował ważniejsze miejsce i cieszył się dużym autorytetem. Za każdym razem, gdy go spotykałem, emanował niesamowitą charyzmą, która przyciągała uwagę. Pamiętam, że kilka razy mieliśmy okazję porozmawiać, choć były to raczej powierzchowne rozmowy. Mimo to byłem pewien, że Mateusz idealnie wpasuje się w klimat tego wyjazdu.

Antka również często spotykałem na arenie flanek. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem jego głos podczas gry na helikopterze – był tak znajomy, że zacząłem szukać Janka, którego znałem ze studiów. Gdy go nie znalazłem, opowiedziałem sytuację Marcie i Markowi, a oni uświadomili mi, że Antek to brat Janka. Na Polirajd Antek nie jechał bez celu – miał tam zorganizować turniej gry we flanki.

Nie było w tym nic zaskakującego – Sebastiana również spotykałem na flankowej arenie, zwanej helikopterem. Wiedziałem o nim tyle, że przez pewien czas studiował na tej samej uczelni co moja siostra, zanim przeniósł się na Politechnikę Śląską. Miałem też świadomość, że aktywnie angażuje się w organizację Polirajdu.

O Wojtku wiedziałem najmniej. Trudno mi przypomnieć sobie, czy mieliśmy okazję porozmawiać przed wyjazdem, ale na pewno wielokrotnie mijaliśmy się na flankach. Wiedziałem jednak, że podobnie jak Mateusz, odgrywa ważną rolę w świecie flanek.

Mieliśmy już sześć osób, które z entuzjazmem planowały wyjazd i które, gdyby nie bus, na pewno podróżowałyby tam autostopem. Bus był jednak siedmioosobowy, więc postanowiliśmy wykorzystać to jedno wolne miejsce. Moja siostra jeszcze wahała się, czy dołączyć, więc to miejsce pozostawało dostępne. Nie trwało to jednak długo – wkrótce Wojtek dodał do grupy swojego kolegę Tomka. Tego gościa poznałem dopiero dzień przed wyjazdem. Już pierwszego dnia dowiedziałem się, że nasza dwójka to chodzący przypał.

Do tego czasu na grupce messengerowej ustaliliśmy mniej więcej co mamy ze sobą zabrać. Jakie dokumenty ogarnąć. Totalnie nic grubego. Ustaliliśmy, że w piątek 26.04 zrobimy zakupy a o 15:00 będziemy już w drodze.

Spotkanie przed wyjazdem – Czwartek 25.04

Wieczór przed wyjazdem postanowiliśmy się spotkać – dla mnie było to pierwsze spotkanie z całą ekipą. Oczywiście zaczęliśmy od jednego piwka. Przy pierwszym ustaliliśmy listę zakupów na wyjazd, omówiliśmy, co jeszcze musimy zabrać i czego nam brakuje. Kolejnie jakimś dziwnym trafem znaleźliśmy się na wcześniej wspominanym helikopterze. Tam już podjęliśmy także kluczową decyzję – całą noc jedziemy do Chorwacji, żeby rano być już przy wybrzeżu! Wyjazd zaplanowaliśmy na piątek o godzinie 15:00.

Warto dodać, że poruszyliśmy też kwestię prowadzenia vana i zmian. Głównym tematem rozmów były oczywiście lokalne napoje, które chcieliśmy testować w krajach, przez które będziemy przejeżdżać. Umówiliśmy się, że pierwsze piwo otworzymy dopiero, gdy dotrzemy nad wodę w Chorwacji, żeby przez całą noc każdy mógł poprowadzić i żebyśmy nie robili sobie przerwy na sen. Myślicie, że nam się udało?

Źródło: joemonster.org

Dzień wyjazdu – Piątek 26.04

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zrobiliśmy zakupy, spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy aż po sam dach, tak jak widać na zdjęciu poniżej, i wyruszyliśmy w drogę. Jak wspominamy to do dziś, była to bez wątpienia najlepsza wycieczka 2024 roku.

Tomek propsujący pakowanie. Zdjęcie wykonane już na Chorwacji pod supermarketem.

Pierwszy postój mieliśmy w okolicach Świerklan, gdzie rodzice Mateusza podrzucili rzeczy, które zapomniał zabrać. To też moment, kiedy po raz pierwszy możecie zobaczyć, jak wyglądał nasz dyliżans z zewnątrz. Te przepiękne 18-calowe felgi – robią wrażenie, prawda? Każdemu się podobały! O tym wspomnę jeszcze później, ale Ci, którzy znają nasze historie, już pewnie domyślają się, jak to się skończyło. Ja, przynajmniej na tamten moment, nie miałem pojęcia, co nas czeka!

Godzina 16:00 – czekamy w Świerklanach na rodziców Mateusza

Pamiętacie, jak wspominałem o otwieraniu piwka dopiero w Chorwacji? Cóż, tyły ekipy nie mogły już czekać i solidarnie otworzyły swoje pierwsze butelki! Plan wymiany kierowców uległ pewnej modyfikacji – ustaliliśmy, że każdy kierowca będzie prowadził przez około 6 godzin, a pasażer na przednim siedzeniu ma być gotowy do zmiany. Z tyłu mieliśmy natomiast pełną swobodę zabawy. W końcu nie bez powodu zabrałem ze sobą kulę dyskotekową, którą, swoją drogą, dostałem od Radka i Natalii jako prezent do vana – wielkie dzięki! Tak więc, nasze szanse na dotarcie do Chorwacji z każdą minutą malały, ale nie było żadnej spiny – wszystko było na luzie. Plan był totalnie bez presji. Tam zatrzymaliśmy się na szybki posiłek i siku w McDonaldzie. Wydaje mi się, że jeszcze nie wspominałem. Pierwszym kierowcą byłem ja, natomiast zmienić mnie miał Antek, który do tego czasu siedział na miejscu pilota.

Z tego miejsca mamy tylko jedną słabą jakościowo fotkę

Po przystanku w McDonaldzie postanowiłem, że kolejnym celem będzie Bratysława. Chłopaki nie mieli żadnych szczególnych oczekiwań co do atrakcji turystycznych – dla nich głównym celem była impreza nad jeziorem Ochrydzkim. Natomiast w mojej głowie zrodził się lekki plan, by zobaczyć to, czego nie udało mi się zwiedzić podczas poprzednich wizyt w tych okolicach, oraz zrobić przystanki w miejscach, które pozwolą nam odpocząć od jazdy i jednocześnie zobaczyć coś, czego chłopaki jeszcze nie widzieli. Tak oto, już o zmroku, dotarliśmy do Bratysławy. Zabrałem ich nad Dunaj, by na chwilę odpocząć i rozprostować nogi, podziwiając piękny widok.

Godzina 21:30 – Zamek Bratysławski i rzeka Dunaj nocą

Więc Antek, pełen entuzjazmu, ruszył… z trójki. Oczywiście, wybuchnęliśmy śmiechem, bo to była komedia sama w sobie. Ale nie tylko my się śmialiśmy. Kilka chwil później, ku naszemu zdziwieniu, zatrzymała nas węgierska policja. W sercach już zaczęła rosnąć panika – przecież w takiej sytuacji człowiek od razu myśli, że coś złego się wydarzyło. Na szczęście okazało się, że nic strasznego – policjanci tylko przypomnieli nam, że zapomnieliśmy włączyć świateł.

Godzina 23:50 – Mateusz, Antek, Wojtek czekają aż Gabriel zrobi coś do przekąszenia
Godzina 23:50 – Gabriel w roli kucharza

Dzień drugi – Sobota 27.04

Granicę z Chorwacją przekroczyliśmy gdzieś między 1 a 2 w nocy. Nasz luźny plan dotarcia na rano coraz bardziej się rozpadał, bo zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że bardziej się zmęczymy, niż nacieszymy się widokiem wybrzeża o poranku. Podjęliśmy więc decyzję, by znaleźć miejsce na sen w niedalekiej okolicy. Planowaliśmy ten wyjazd na totalnie budżetowo, więc zakładaliśmy noclegi na dziko lub w bardzo tanich miejscach. Jednak, jak wiadomo, w Chorwacji mandaty za spanie na dziko potrafią być wysokie, więc zaczęliśmy szukać pól kempingowych. W okolicach Karlovaca znaleźliśmy dwa budżetowe ośrodki obok siebie. Pojechaliśmy tam zupełnie w ciemno. Okazało się, że pierwsze pole było zamknięte, zupełnie puste. Wtedy ruszyliśmy do drugiego. Tam również nikogo nie było, ale brama nie była zamknięta jak w poprzednim miejscu. Postanowiliśmy rozbić się tam, mając nadzieję, że rano załatwimy formalności. Rozbiliśmy jeden namiot, rozłożyliśmy kanapę w busie i zasnęliśmy. Rano obudził nas taki widok.

Spanko w okolicach miasta Karlovac na Chorwacji

Wstałem prawdopodobnie jako pierwszy. Wyszedłem z vana, rozejrzałem się po okolicy, która była zachwycająco piękna, a jednocześnie zupełnie pusta. Oprócz nas, jednego lekko podupadłego domku oraz prowizorycznych toalet, nie było tu nic. Trawa, która na zdjęciu wyglądała na zadbaną, w rzeczywistości sprawiała wrażenie zaniedbanej – jakby od zeszłego roku nikt się nią nie zajął. Wydawało się, że byliśmy tuż przed rozpoczęciem sezonu.

Namiot chłopaków, reszta spała w vanie

Kiedy Tomek wstał, ja zdążyłem już trochę zwiedzić okolicę. W pobliżu znajdowała się rzeka Korana – płytka, ale urokliwa. Żałowaliśmy, że nie mamy nic, czym moglibyśmy się po niej przepłynąć. Jednak podczas dalszej eksploracji terenu, teraz we dwóch, zauważyliśmy stare, zaniedbane kajaki oraz supa. Spojrzeliśmy na siebie i bez słów zdecydowaliśmy, że świetnym pomysłem będzie je pożyczyć i popłynąć rzeką.

Nim jednak zdążyliśmy przetransportować sprzęt nad wodę, podjechał luksusowy samochód. Niedługo potem zostaliśmy okrzyczani przez właścicielkę, który nie był zachwycony naszym pomysłem. Wyjaśniliśmy, że nie chcieliśmy nic ukraść, choć mogliśmy faktycznie sprawiać takie wrażenie. Opowiedzieliśmy, skąd przyjechaliśmy i jak się tu znaleźliśmy. Chcieliśmy zapłacić za nocleg, ale właścicielka uznała, że skoro to jeszcze przed sezonem, nie ma sensu – nocleg jest za darmo. W ramach przeprosin za naszą lekkomyślność wręczyliśmy jej drobny upominek z naszego kraju. Koniec końców wyglądała na miłą kobietę.

Luksusowe śniadanie

W międzyczasie reszta ekipy zaczęła się budzić i pakować do vana. Zjedliśmy śniadanie, po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przyszła kolej na to aby Mateusz przejął kierownicę a Gabriel został pilotem. Natomiast a i Antek usiedliśmy ugościliśmy na kanapie. Uznaliśmy, że skoro picie rumu przed 10:00 czyni człowieka piratem, to równo o 12:00 otworzymy Kasztelana, kierując się w stronę naszej pierwszej większej atrakcji na trasie.

Imprezowa część vana

O godzinie 13:00 dotarliśmy do Parku Narodowego Jezior Plitwickich, jednego z najpiękniejszych miejsc w Chorwacji. Kilka lat wcześniej, podczas wcześniejszej wizyty w tym kraju, nie udało mi się go zwiedzić – zabrakło biletów. Zamiast tego odwiedziłem Park Narodowy Krka, który również był zachwycający, ale teraz miałem szansę na Plitvice. Chłopakom w ciemno ten pomysł też się spodobał.

Przed wejściem do parku cała nasza ekipa zrobiła sobie zdjęcie – pełni entuzjazmu, gotowi na odkrywanie tego cudownego miejsca. Udało nam się kupić bilety, choć niestety musieliśmy poczekać około godziny, zanim weszliśmy na teren parku. Czas oczekiwania wykorzystaliśmy na relaks – wróciliśmy do vana, postanawiając przygotować sobie coś do jedzenia. To była doskonała okazja, by nacieszyć się chwilą spokoju przed rozpoczęciem zwiedzania jednego z najpiękniejszych zakątków Chorwacji.

Gabriel Mateusz Tomek Ja Antek Sebastian Wojtek

Kto nigdy nie słyszał nic na temat Jezior Plitwickich, już śpieszę z małym wyjaśnieniem. Jeziora Plitwickie to jeden z najpiękniejszych i najbardziej znanych parków narodowych w Chorwacji, który od 1979 roku znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. To miejsce, które zachwyca każdego, kto je odwiedza, a jego niezwykłe krajobrazy i unikalna przyroda sprawiają, że jest jednym z najważniejszych punktów turystycznych w kraju.

Widok z traski do zwiedzania nieopodal punktu wejścia

Park Narodowy Jezior Plitwickich rozciąga się na powierzchni około 300 km², a jego sercem są 16 przepięknych jezior, które połączone są kaskadami, wodospadami i strumieniami. Jeziora dzielą się na dwie grupy – górne (większe) i dolne (mniejsze), a ich woda ma intensywnie turkusowy kolor, który wynika z bogatej zawartości minerałów oraz specyficznego składu chemicznego. Co ciekawe, poziom wody w jeziorach zmienia się w zależności od pory roku i opadów, co sprawia, że krajobraz parku nigdy nie wygląda tak samo.

Widok z traski do zwiedzania nieopodal punktu wejścia

Trasa udostępniona do zwiedzania zajęła nam niecałe trzy godziny. Przeszliśmy w tym czasie około 9 kilometrów, ciesząc się każdym krokiem wśród malowniczych jezior i wodospadów. Płynęliśmy nawet łódką.

Jeziora Plitwickie łódka. Ja i Tomek komuś machamy, pewnie sobie!

Droga powrotna była już znacznie bardziej relaksująca – skorzystaliśmy z autobusiku, którego przejazd był wliczony w cenę biletów, co pozwoliło nam na chwilę odpoczynku po intensywnym spacerze.


W drodze do samochodu Antek i Seba nie przestawali gadać o tym, jak to podczas ich pobytu w Chorwacji często odwiedzali lokalne piekarnie, gdzie codziennie zajadali się świeżymi wypiekami. Dosłownie przez całą drogę nie dawali nam spokoju, przekonując, że musimy koniecznie znaleźć jakąś chorwacką piekarnię. W końcu, po zaledwie 30 minutach jazdy, zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, w której była urokliwa piekarnia. Chłopaki mieli rację – dawno nie jadłem tak pysznych piekarnianych wyrobów! Kupiłem ich tyle, że starczyło mi aż do samego wieczora.

Pod piekarnią przyczepił się do nas pies, a ja, razem z Tomkiem, wpadliśmy na kolejny „genialny” pomysł, który początkowo wydawał się świetny. Jednak szybko zdaliśmy sobie sprawę, że to nie była najlepsza decyzja, więc postanowiliśmy się wycofać i naprawić nasze błędy. PS: Nie nie, nie zabraliśmy psa ze sobą. Wspominałem już, że Tomek to jedyna osoba, której praktycznie w ogóle nie kojarzyłem przed tym wyjazdem? Na tym tripie czuliśmy się jak dwaj bracia, którzy, niechcący, pakują się w kłopoty na każdym kroku! Zrobiliśmy jeszcze szybkie zakupy w okolicznym markecie, ponieważ despy skończyły się jeszcze przed Chorwacją i ruszyliśmy dalej przed siebie.

Szybka szamka pod Chorwacką piekarnią + pies przybłęda

Następnym przystankiem tego dnia była urokliwa miejscowość Trogir. Kilka lat temu miałem okazję spędzić tu wakacje i zapamiętałem ją jako malutkie, ale niesamowicie urokliwe miasteczko, które z pewnością warto zobaczyć aby rozprostować nogi. Pora była już późna, kiedy koło niej przejeżdżaliśmy – minęła właśnie północ. Zostawiliśmy vana na parkingu i ruszyliśmy na spacer wzdłuż portowych uliczek, które były pięknie oświetlone. Poza nami, na ulicach spotkaliśmy tylko kilku turystów, którzy, odpoczywali przy kieliszku wina w lokalnych knajpkach, oraz inną ekipę – okazało się, że to także grupa z Polski. Postanowiliśmy zrobić mały sparing biegowy, cyknąć wspólne zdjęcie i ruszyć dalej, szukając miejsca na nocleg.

Trogir – spotkanie ekipy rodaków i szybkie zawody sportowe w porcie
Trogir nocą

O 2:20 dotarliśmy do miejscowości Baška Voda. W nocy, po długim dniu pełnym wrażeń, postanowiliśmy rozbić jeden duży namiot. W końcu, wszyscy studiowaliśmy na politechnice, więc z logicznym myśleniem i techniczną precyzją rozbicie namiotu powinno być dla nas bułką z masłem, prawda? Niestety, rzeczywistość okazała się znacznie bardziej… komiczna.

Namiot w rozsypce!

Nikt nie raczył przeczytać instrukcji, każdy z nas uznał, że ma doświadczenie w tej dziedzinie, a lokalne trunki, które piliśmy, wcale nie ułatwiały nam zadania. Efekt? Cóż, to, co miało być sprawnym rozłożeniem namiotu, przerodziło się w chaotyczny spektakl pełen nieporozumień, niezdarności i śmiechu. Gabriel, nasz mistrz opowiadania, uwielbia wracać do tej historii, opowiadając ją na żywo, z niesamowitą ekspresją. I choć próbuję oddać atmosferę tamtego momentu słowami, musicie uwierzyć mi na słowo – tego po prostu nie da się opisać.

Fragmenty filmiku z rozkładania namiotu

Wiecie, jak to bywa – czasami najprostsze rzeczy okazują się największym wyzwaniem, a śmiech i zabawa to najlepsze towarzysze podczas takich „technicznych” wyzwań!

Dzień trzeci – Niedziela 28.04

Wybór miejsca na nocleg był tak przypadkowy, jak cały ten wyjazd – pełen spontanicznych decyzji i nieplanowanych zwrotów akcji. Po całonocnym, pełnym śmiechu i chaosu rozkładaniu namiotu, nie ukrywam, że to ja poszedłem spać pierwszy, rozciągając się na kanapie w vanie. Nic dziwnego, że to ja obudziłem się jako pierwszy. Niewiele po mnie wstał Wojtek, gotowy na kolejny dzień.

Ponieważ do wody było dosłownie kilka minut pieszo, a chłopaki poszli spać dopiero nad ranem, uznaliśmy, że nie mamy się dokąd spieszyć. Umówiliśmy się, że jeśli zauważą nasze zniknięcie, po prostu zadzwonią, a my w tym czasie postanowiliśmy po prostu cieszyć się chwilą.

Wyszliśmy nad wodę. Mimo że woda była o tej porze roku lodowata, nie mogliśmy się powstrzymać. Po całej tej drodze, musieliśmy przynajmniej trochę się w niej zamoczyć. Po krótkiej kąpieli rozłożyliśmy krzesełka na betonowej kładce i zasiedliśmy w ciszy, czekając, aż reszta ekipy wstanie. To była chwila spokoju, której naprawdę potrzebowaliśmy – z dala od pośpiechu, w pełni zanurzeni w chwili, podziwiając spokojne, wczesnoporanne widoki.

Chorwacja – Baška Voda
Chorwacja – Baška Voda

Niedługo potem dołączyła do nas reszta ekipy, a my spędziliśmy tam zdecydowanie więcej czasu, niż początkowo planowaliśmy. Choć, czy ktokolwiek z nas w ogóle coś planował? Z całą pewnością tego poranka nasze plany ograniczały się do tego, by po prostu cieszyć się chwilą. Ostatecznie, o godzinie 12:30 stanęliśmy już przy bramie campingu, z pełnymi brzuchami i gotowi na kolejne, nieoczekiwane przygody, które czekały na nas za rogiem.

Wyjazd z campingu Baśka Voda

Za dwie godziny dotarliśmy do mostu w Dubrowniku, znanego również jako Most Franjo Tuđmana, to jedno z najbardziej imponujących i nowoczesnych dzieł inżynieryjnych w Chorwacji. Został otwarty w 2002 roku i szybko stał się jednym z symboli miasta. Łączy on północną część Dubrownika z południową, w tym także z popularną drogą prowadzącą do portu i plaż. Co ciekawe, most jest również kluczowym punktem komunikacyjnym, ponieważ stanowi jedyną drogę dojazdową do południowej części miasta i otwiera dostęp do całego regionu.

Dubrovnik most

W centrum Dubrownika zaplanowaliśmy krótki postój na zwiedzanie tego wyjątkowego miasta. Zatrzymaliśmy się również na obiad, by nabrać sił na resztę drogi. Wybraliśmy małą, przytulną knajpę, w której serwowano pyszne burgery – idealny przerywnik przed zwiedzaniem miasta i dalszą podróżą. W knajpce nie było miejsca, więc zjedliśmy w okolicznym parku.

Burgerek w Dubrowniku

Dubrownik, nazywany „Perłą Adriatyku”, to jedno z najpiękniejszych i najbardziej rozpoznawalnych miast w Chorwacji, które przyciąga turystów z całego świata nie tylko swoją historią, ale i oszałamiającym urokiem. Przyciągnęła i nas. Znajduje się na południu kraju, nad brzegiem Morza Adriatyckiego, w regionie Dalmacji. Jego starówka, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, to prawdziwa perła architektoniczna, pełna wąskich uliczek, kamiennych budynków, zabytkowych kościołów i pałaców, które przenoszą odwiedzających w czasie.

Jednym z najbardziej charakterystycznych punktów miasta są potężne mury obronne, które otaczają stare miasto. Wznoszą się one na wysokość 25 metrów, a spacer po ich szczycie oferuje niezrównany widok na malownicze uliczki, białe budynki pokryte czerwoną dachówką oraz błękitne wody Adriatyku. Z murów rozciąga się także widok na wyspę Lokrum, która stanowi doskonały cel na krótką wycieczkę łodzią.

Dubrownik

Podczas gdy zajadaliśmy się pysznymi burgerami, doszliśmy do wniosku, że dzisiejszy dzień spędzimy na spokojnym dojeździe do Czarnogóry, nad malowniczą Zatokę Kotorską. Plan jak zawsze – bez pośpiechu, w pełni na luzie. Antek i Seba wspomnieli, że w zeszłym roku, podczas Polirajdu, zatrzymali się na malutkim campingu przy zatoce. Camping okazał się na tyle urokliwy, że postanowiliśmy skorzystać z tej samej opcji noclegowej.

Do celu dotarliśmy około 21:30, a nasze oczekiwania zostały całkowicie spełnione. W porównaniu do naszych wcześniejszych noclegów, to miejsce było naprawdę przyzwoite – spokojne, z przepięknymi widokami i bardzo kameralne ale jednak nie wchodziliśmy nikomu na plac bez pytania. Aby dostać się na camping, musieliśmy przeprawić się promem, który kursował za darmo, co wprowadziło nas w jeszcze bardziej magiczny nastrój. Po chwili relaksu na wodzie, wylądowaliśmy na drugiej stronie, gotowi na spokojną noc w jednym z najpiękniejszych zakątków Czarnogóry.

Prom na Zatoce Kotorskiej

Na camping dotarliśmy o całkiem przyzwoitej godzinie, więc mieliśmy sporo czasu, by w spokoju się rozgościć. Przywitaliśmy się z właścicielem, poznaliśmy innych rodaków, którzy również zatrzymali się na polu, a potem wzięliśmy się za ogarnięcie naszych rzeczy.

Seba przy znaku naszego campingu w Czarnogórze, to tutaj był z Antkiem na polirajdzie w zeszłym roku

W końcu nadszedł czas na zasłużonego grilla. Ale zanim sięgnęliśmy po kiełbaski i napoje, postanowiliśmy jeszcze wykorzystać okazję i zrobić coś, co rozkręciło całą ekipę. Otóż, spotkaliśmy grupę Polaków, którzy akurat byli w tym samym miejscu, więc zamiast od razu zabrać się za jedzenie, wpadliśmy na pomysł, żeby zagrać we flanki.

Taka spontaniczna rozrywka okazała się świetnym pomysłem – pełno śmiechu, emocji i rywalizacji, a wszystko to w naprawdę pozytywnej atmosferze. Dopiero po tej małej, sportowej przerwie poczuliśmy, że możemy odpalić grilla i usiąść w naszym gronie.

Flanki w Czarnogórze

Potem rozpaliliśmy grilla na murku tuż przy Zatoce Kotorskiej – bo przecież to idealne miejsce, by zjeść coś pysznego i chłonąć widoki. I jak to zwykle bywa, siedzieliśmy do nieprzyzwoitej godziny, śmiejąc się, rozmawiając i delektując się chwilą. Po kilku dniach spędzonych praktycznie 24 godziny na dobę w towarzystwie tych samych osób, ten wieczór zapisał się w naszej pamięci jako prawdziwa „męska terapia”. Moment, który idealnie podsumował całą naszą podróż – pełen śmiechu, rozmów, wspólnych chwil i spokoju, którego nie da się znaleźć nigdzie indziej. To był po prostu nasz czas.

Chłopaki, nie spodziewałem się tego, ale tamtego wieczoru zrozumiałem, jak bardzo tego potrzebowałem! To była jedna z tych chwil, kiedy życie zaskakuje cię w najmniej oczekiwanym momencie. I choć wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi takiej chwili w towarzystwie, to teraz wiem, że to było dokładnie to, czego potrzebowałem. Dziękuję!

Grill nad Zatoką Kotorską

Dzień czwarty – Poniedziałek 29.04

Rano, miejsce, w którym spaliśmy, wyglądało zupełnie inaczej niż wtedy, gdy przyjechaliśmy. Po tych kilku dniach, zdążyliśmy przyzwyczaić się do tego widoku, który z każdą chwilą nabierał swojej własnej magii. Było spokojnie, trochę leniwie, ale jednocześnie czuć było, że każda minuta tej podróży to cenny moment, który wciąż wchłaniał naszą uwagę.

Poranek nad Zatoką Kotorską

Jak zwykle, około południa, siedzieliśmy już w samochodzie, gotowi do dalszej drogi. Objeżdżaliśmy Zatokę Kotoru, kierując się w stronę samego Kotoru, które witało nas swoją niezwykłą, średniowieczną atmosferą i korkami. Czas płynął powoli, ale to właśnie te chwile sprawiały, że podróż była tak wyjątkowa – bez pośpiechu, z zachwytem nad każdą chwilą. Samochód zaparkowaliśmy na płatnym parkingu w centrum Kotoru a my poszliśmy zwiedzać stare miasto.

Parking w Kotorze

Stare Miasto w Kotorze jest zdecydowanie piękne i malownicze, pełne wąskich uliczek, kamiennych budynków i klimatycznych zakątków, ale jak pewnie wiecie, jeśli śledzicie moje poprzednie wpisy, góry to moja zajawka. Pamiętam, jak w czasie mojej pierwszej podróży po Czarnogórze trafiłem na płatne wejście na punkt widokowy, który, przyznam szczerze, był dość drogi, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w okolicy można znaleźć inne równie spektakularne miejsce.

Stare miasto i nasze ekipa

I wtedy dowiedziałem się o alternatywnej, darmowej drodze, która prowadzi do równie pięknego punktu widokowego, z którego roztacza się widok na Zatokę Kotorską oraz wielkie statki wycieczkowe, które majestatycznie wpływają do portu. Zaintrygowani, postanowiliśmy zapytać lokalsów, którzy wskazali nam wejście na szlak. I tak trafiliśmy na ścieżkę, która zaprowadziła nas do tradycyjnej czarnogórskiej chaty – Kuća Milenko Franović, należącej do rodziny Franović.

Szlak na początku jest oznaczony jako dość niebezpieczny, ale jeśli zdecydujecie się na tę przygodę i będziecie mieć szczęście spotkać właściciela, możecie liczyć na ciekawą opowieść o historii tego miejsca, a także… na szklankę lokalnej rakiji, którą gorąco polecam! To jednak nie wszystko – największą nagrodą za tę wędrówkę jest widok, który rozpościera się z tego punktu. Z takim widokiem na Zatokę Kotorską i okoliczne góry, każda kropla potu wydaje się tego warta.

Jedno z moich ulubionych zdjęć z wyjazdu
Z Milenko Franović

Na górę nie poszliśmy wszyscy, bo chłopaki uznali, że nie mają wystarczająco dużo energii na ten wysiłek. W wyniku tego pojawiło się małe nieporozumienie – nikt nie wiedział, kto z nas powinien prowadzić samochód, a kiedy spotkaliśmy się wszyscy na parkingu, okazało się, że każdy z nas już zdążył skorzystać z chwilowej przerwy na alkohol. W efekcie mieliśmy nieco dłuższy postój w Kotorze, co, jak się później okazało, nie było jedynym powodem opóźnienia.

Po dłuższej chwili postoju kiedy chcieliśmy uruchomić samochód zauważyliśmy, że van nie chciał odpalić. W tamtym momencie jeszcze nie miałem pojęcia, że każdy właściciel VW T4 zawsze wozi ze sobą zapasową kostkę stacyjki i kulki do wybieraka skrzyni biegów! Na szczęście, awarię udało się szybko naprawić, a my wkrótce byliśmy gotowi do dalszej drogi. Taki moment, jak się okazuje, jest częścią uroku podróżowania – nic nie jest w pełni zaplanowane, a każdy kłopot to kolejna historia, którą później będziemy wspominać z uśmiechem. Kolejny przystanek był całkowicie spontaniczny – wymusiła go na nas pilna potrzeba zrobienia sikpauzy.

Sikpauza w randomowym miejscu
Najpiękniejsze miejsce w jakim robiliśmy sikpauze w życiu

Słońce powoli zachodzi nad Czarnogórą, a my cicho zmierzamy w stronę granicy z Albanią, pełni niepewności, czy uda nam się ją przekroczyć bez żadnych komplikacji.

Zachód słońca Czarnogóra – okolice miejscowości Bar, kierunek Albania!

Tuż przed granicą z Albanią wpadliśmy na gigantyczny korek, który skutecznie wstrzymał naszą podróż na dłuższą chwilę. Staliśmy tam sporo czasu, więc, jak to my, zaczęliśmy wymyślać coraz to lepsze pomysły, żeby umilić sobie ten moment. Jednym z nich była spontaniczna wyprawa do pobliskiego marketu po zapasy. Na początku wyskoczyłem tylko ja z Gabim, ale gdy wróciliśmy, nasze niespodziewane zakupy – cała krata napojów – wywołały prawdziwe zdziwienie u chłopaków!

Z uśmiechem na twarzy zajadaliśmy się jeszcze piekarnianymi smakołykami, gdy nagle, bez uprzedzenia, wszystkie samochody zaczęły ruszać. My siedzieliśmy spokojnie, tak jak na zdjęciu poniżej, nieświadomi tego, co się zaraz wydarzy. A potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, korek zamienił się w płynny ruch, a my – nieco zaskoczeni, ale pełni adrenaliny – zaczęliśmy gonić za naszym vanem, wskakując do niego wprost w trakcie jazdy. To był moment, który mógłby stanowić scenę z filmu akcji.

Jedzonko w korku przed granicą z Albanią

Granicę z Albanią przekroczyliśmy bez najmniejszych problemów. Oczywiście, jak to bywa na granicach, padły pytania o nasz cel podróży, czym się zajmujemy w życiu, a po szybkim sprawdzeniu dokumentów już za chwilę mogliśmy cieszyć się, że stąpamy po albańskiej ziemi. Postanowiliśmy to uczcić. Warto wspomnieć, że Seba bardzo o nas dbał, aby nikt siedzący w części imprezowej, nie był poszkodowany!

Barman Seba!

Zdecydowani na dotarcie do jednego z lokalnych campingów, zaczęliśmy naszą podróż w stronę celu, ale jak to bywa w podróży – nie wszystko poszło zgodnie z planem. Szybko okazało się, że zgubiliśmy drogę. Mimo że mieliśmy mapy i GPS, nie mogliśmy znaleźć wejścia na autostradę i nocą kręciliśmy się po jakichś wąskich uliczkach, które wyglądały jakby prowadziły donikąd. Na szczęście, na pomoc przyszła albańska policja, która wskazała nam poprawną drogę. Dzięki ich pomocy, po chwili znów byliśmy na właściwej trasie.

Rozmowa trwała dłuższą chwile, oni nas nie rozumieli a my ich jeszcze bardziej

Udało nam się dotrzeć na camping w Albanii, jednak napotkaliśmy pewną przeszkodę – brama była zamknięta. Ale nie mogliśmy pozwolić, by coś nas zatrzymało, więc podjęliśmy decyzję – wjeżdżamy i rozgościmy się na miejscu. Po chwili znaleźliśmy się na placu, który był już częściowo zajęty przez dwa inne vany. Były nieco większe niż nasz, a ich wnętrza w pełni przystosowane do życia w trasie – prawdziwe kampery. Multivan przy nich wyglądał jak małe dziecko.

Zanim zapadła noc, postanowiliśmy przygotować coś na ciepło. W naszym stylu – prowizorycznie, ale z pełnym zapałem – zrobiliśmy grill z parówek. Były jedynym sensownym wyborem w sklepie, w którym zaopatrywaliśmy się na wieczór. Miały bowiem największą zawartość mięsa, a my byliśmy gotowi na wszystko, by tylko zjeść coś sycącego przed kolejnym dniem. Na pewno nie była to wykwintna kolacja, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Niestety mam bardzo słabej jakości zdjęcie z tamtego wieczoru.

Grill z parówek – Albania

Dzień rozpoczął się niemal identycznie jak każdy poprzedni – bez budzików, bo te okazały się zbędne. Jedynym, co nas wybudzało, były kury, które grzebały w pobliżu naszych namiotów. Jeśli kiedykolwiek byliście w Albanii, to wiecie, jak wygląda życie na tamtejszych campingach – w zasadzie są to głównie gospodarstwa, gdzie płacisz grosze, ale dzielisz przestrzeń z całym stadkiem zwierząt. I wiecie co? To była dla nas jedna z atrakcji! Obudzić się w takim miejscu, wśród kogutów i kur, to prawdziwa podróż w głąb albańskiej wsi.

Prowizoryczny stolik, robienie śniadania i pakowanie się

Po południu byliśmy już spakowani i gotowi na kolejną przygodę. Na ten dzień zaplanowaliśmy wizytę w jednym z albańskich kanionów – wybraliśmy ten, który był najbliżej naszej trasy. Padło na Kanioni i Holtës, który okazał się być idealnym wyborem – malowniczy, mniej oblegany, a za to z ogromnym potencjałem na niezapomniane wrażenia. Droga do kanionu prowadziła blisko pięknego jeziora Lake of Banja. Zatrzymywaliśmy się przy nim kilkukrotnie.

Lake of Banja

Droga do kanionu zaczynała się dość spokojnie – asfaltowa nawierzchnia, żadnych większych trudności. Jednak im bliżej celu, tym bardziej zaczynała przypominać prawdziwe wyzwanie. Z każdym kilometrem nawierzchnia stawała się coraz bardziej nierówna, a my coraz bardziej czuliśmy, że to nie będzie zwykła przejażdżka. Ale, jak to my – nie poddaliśmy się! Bez problemu udało się wjechać tam naszym multivanem na osiemnastocalowych kołach, choć momentami wydawało się, że koła mogą nie wytrzymać.

I mimo trudności, warto było – spójrzcie tylko na te widoki! Niesamowite krajobrazy, które na każdym zakręcie robiły coraz większe wrażenie. Czuć było, że te góry skrywają przygodę, która czeka, byśmy mogli ją przeżyć.

Droga do kanionu

Trafiliśmy na idealny moment, kiedy woda w kanionie była na tyle niska, że bez problemu mogliśmy pokonać dłuższy odcinek. Oczywiście, woda była lodowata – niczym mrożona na zimową noc – ale to wcale nas nie odstraszyło. Wręcz przeciwnie, to była część tej przygody, której szukaliśmy. Wprawdzie nogi szybko stawały się lodowate, ale z każdym krokiem czuliśmy się coraz bardziej w tym miejscu, jakbyśmy byli częścią samej natury. Chcieliśmy dotrzeć jak najdalej, zobaczyć, co kryje się za kolejnym zakrętem.

Czasami było zimno i głęboko

I co ciekawe, w kanionie spotkaliśmy… zorganizowaną wycieczkę. Tak, zgadliście – Polacy! Choć byliśmy w zupełnie innej części Europy, poczucie, że dzielimy tę samą pasję do odkrywania nowych miejsc, sprawiło, że poczuliśmy się jak w małej, podróżniczej wspólnocie.

Dotarliśmy niemal na sam koniec kanionu, gdzie woda i skały tworzyły spektakularny, dziki krajobraz. To był moment, który warto było uwiecznić – więc zrobiliśmy wspólną fotkę, by zatrzymać tę chwilę na zawsze.

Z satysfakcją spojrzeliśmy na nasz mały kawałek przygody, po czym podjęliśmy decyzję, że czas wracać do vana. Zanim jednak opuściliśmy kanion, czekała nas jeszcze jedna mała atrakcja, tuż przy wyjściu. Chcieliśmy zakończyć ten etap naszej podróży równie wyjątkowo.

Wspólna fotka w kanionie

Na samym początku kanionu, tuż przy wejściu, odkryliśmy malutki zbiorniczek wodny z naturalnym źródłem termalnym. Po długiej wędrówce przez lodowatą wodę kanionu, to było jak spełnienie marzeń – idealne miejsce, żeby się ogrzać. Zatrzymaliśmy się tu na dłużej, chłonąc ciepło z tej niezwykłej, gorącej wody. Kolor, który miała woda, był absolutnie hipnotyzujący – intensywny, głęboki niebieski, jakby cały zbiornik był wypełniony magiczną esencją. To był moment, który sprawił, że czuliśmy się jakbyśmy znaleźli mały raj na końcu świata.

Gorące źródła

O godzinie 16:00 wyruszyliśmy w kierunku Jeziora Ochrydzkiego w Macedonii, ale zanim dotarliśmy do celu, postanowiliśmy jeszcze skosztować czegoś lokalnego w Albanii. Całą drogę przeszukiwaliśmy knajpki jakie znajdują się po drodze, zastanawiając się, gdzie moglibyśmy spróbować tradycyjnego albańskiego jedzenia, ale jakoś nie mogliśmy się na nic zdecydować. Za kierownicą siedział Tomek, który, stosunkowo nieświadomie postanowił, że w malutkiej miejscowości Gramsh znajdziemy coś idealnego.

Nieoczekiwanie, Tomek stwierdził, że musi nawrócić, żeby znaleźć parking, ale wybrał dość nietypowe miejsce – bramę szpitala. Po chwili zastanowienia, zamiast wykonać manewr na drodze, postanowił wjechać na teren szpitala. Na pewno nie przewidział, jak skomplikowana będzie sytuacja. Okazało się, że nie było to takie proste, jak sobie wyobrażał. Wkrótce nasz stary van zaczął zbliżać się do betonowego urwiska, a cała ekipa patrzyła w napięciu, jak nasz poczciwy T4 zaczyna balansować na krawędzi.

I wtedy, jak na zawołanie, pojawił się ratunek! Do vana podbiegł kierowca karetki pogotowia, który był świadkiem tej całej sytuacji. Był to moment, który chyba nikt z nas nie zapomni – van, który ledwo co nie zawisł w powietrzu. Na szczęście udało się szybko opanować sytuację, ale cała ta scena była na tyle surrealistyczna, że do dzisiaj nie możemy przestać się z tego śmiać. To jeszcze nie koniec historii. Niżej na zdjęciu karetka z przedliftowego t4, której albański kierowca do nas podszedł.

Multivan zaparkowany na szpitalu a w tle t4 karetka

Nasz albański kierowca karetki okazał się być naprawdę niesamowitym człowiekiem. Po kilku chwilach rozmowy – a trzeba dodać, że rozmawialiśmy jakbyśmy znali się od lat – okazało się, że był nie tylko zaciekawiony naszą podróżą, ale wręcz podekscytowany, że przyjechaliśmy do Albanii starym vanem z Polski. Dowiedzieliśmy się, że jego entuzjazm nie miał granic, gdy zapytał, czego szukamy w tej okolicy. Odpowiedź była prosta – chcieliśmy zjeść coś w lokalnej albańskiej knajpce.

Ledwie skończyliśmy mówić, a on już zaproponował, byśmy zostawili vana na parkingu szpitala, a on osobiście zaprowadzi nas do swojego kolegi, który prowadzi świetną knajpkę w okolicy. Zgodziliśmy się od razu, bez żadnych oporów. Chwilę później szliśmy z nim, pełni nadziei, że trafi się nam coś naprawdę pysznego.

I muszę przyznać, że to była jedna z najlepszych decyzji podróży! Zjedlibyśmy w tamtym momencie cokolwiek, ale to, co dostaliśmy, zdecydowanie przeszło nasze kulinarne oczekiwania. Dania były świeże, pełne smaku i tak sycące, że chyba nikt nie spodziewał się, iż tak szybko zakochamy się w albańskiej kuchni.

Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć naszego bohatera – kierowcę karetki w zielonej koszulce, który nie tylko uratował nasze żołądki, ale także zapewnił nam kulinarne przeżycie, które będziemy wspominać przez długi czas. Obok niego stoi kobieta, która prowadzi razem z jego kolegą tę knajpkę. To właśnie dzięki nim ten obiad stał się jednym z najbardziej niezapomnianych momentów naszej podróży.

W Albańskiej knajpce
W Albańskiej knajpce z szefem lokalu i kuchni i oczywiście jedzonkiem

Chciałbym jeszcze dodać, że Antka dredy zrobiły na właścicielu lokalu naprawdę ogromne wrażenie. Zanim zjedliśmy, zapytał, czy może zrobić zdjęcie z Antkiem i jego fryzurą, co tylko dodało całej sytuacji wyjątkowego charakteru. To była jedna z tych chwil, kiedy poczuliśmy się, jakbyśmy byli częścią czegoś większego, bardziej lokalnego. Ale to nie koniec – w trakcie naszego obiadu szef lokalu postanowił „poczęstować” nas butelką półlitrową rakiji. Oczywiście nie odmówiliśmy – nikt w tej ekipie nie odmówiłby lokalnej alkoholicznej gościnności! Byliśmy zdziwieni, jak szybko butelka zniknęła, a właściciel od razu zapytał, czy chcielibyśmy drugą. My, oczywiście, nie chcieliśmy jej za darmo, ale po kilku minutach postawił nam na stole kolejną butelkę.

To była już ta moment, kiedy musieliśmy się nieco zmusić do wypicia kolejnej porcji, bo rakija robiła swoje, a głowy zaczynały się lekko kręcić. No i jak to bywa, przy pełnych brzuchach, nie było to już takie łatwe do skończenia. Ale koniec końców, pustą butelkę odesłaliśmy z powrotem, a kierowca karetki i szef knajpki zaczęli opowiadać, jak to pół litra tej rakiji wystarczy, żeby trzech Albańczyków znalazło się w naprawdę „ciężkim” stanie. My – pomimo pełnych brzuchów i odczuwalnego ciężaru w głowie – musieliśmy ruszyć w drogę. Najbardziej poszkodowany był nasz kierowca Tomek, który musiał obejść się smakiem.

Kierowca karetki, szef lokalu i Antek z dredami

W drodze do vana, po tej niesamowitej przygodzie w albańskiej knajpce, podjęliśmy decyzję, że kierujemy się już w stronę jeziora Ochrydzkiego. Większość uczestników Polirajdu dotarła już na miejsce autostopem, więc czas dołączyć do nich i wreszcie się spotkać. Plan był prosty, ale… jak to bywa, przygoda dopiero się zaczynała!

Dojechaliśmy na granicę z Macedonią i tu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko zaczęło się komplikować. Dowiedzieliśmy się, że czeka nas kontrola. I to nie tylko dokumentowa. Zostaliśmy skierowani do malutkiego garażu. Warto tutaj wspomnieć, że w Albanii zaopatrzyliśmy się w lokalny alkohol, więc taki obrót sprawy skutkował tym, że zostalibyśmy przemytnikami. Niewiele myśląc, szybko postanowiliśmy pozbyć się tych trunków, wprawiając nas w jeszcze cięższy stan fizyczny.

Kierunek kontrola na granicy Albańsko-Macedońskiej

Można by pomyśleć, że po tej nieco surrealistycznej wizycie w szpitalnej strefie parkowania w Albanii, granice mogłyby być już łatwiejsze do pokonania. Przecież podczas całej podróży mieliśmy fart na każdym kroku. Nic bardziej mylnego! Przed nami stanęła kolejna niespodzianka – kontrola graniczna, której nie dało się obejść, nawet z najlepszymi chęciami. Zamiast przejechać prosto, musieliśmy się przygotować na grubą kontrolę. Musieliśmy wyjąć wszystko co mamy w vanie. Spójrzcie na to sami. Oczywiście, spotkaliśmy w tym warsztacie nikogo innego jak naszych rodaków.

Kontrola na granicy i wyjmowanie wszystkiego z vana

Po przejściu kontroli granicznej wreszcie udało nam się dostać do bramek Macedońskich. Cała odprawa trwała może dwie godziny, więc w sumie nie było aż tak źle. Jednak, jak to bywa kiedy pojawi się pierwszy problem, to wcale nie oznacza, że zaraz nie będzie kolejnego. Kiedy już z ulgą myśleliśmy, że mamy to za sobą, czekała nas kolejna niespodzianka.

Po wyjeździe z Albanii nie wpuścili nas do Macedonii. Dlaczego? Otóż, przyznaję się bez bicia – zapomniałem o jednym małym, ale jakże ważnym detalu: o zielonej karcie ubezpieczenia samochodu! Oczywiście nie miałem jej przy sobie, nawet nie wiedziałem, że trzeba je mieć. No i zaczęły się schody.

Mieliśmy dwie opcje: albo wracamy do Albanii i czekamy do rana, aż na przejściu granicznym będą mogli nam sprzedać ubezpieczenie za 50 euro, albo próbujemy załatwić sprawę z Polski, licząc na cud. Oczywiście, ani jedno, ani drugie nie udało się wieczorem. Zdecydowaliśmy się więc na alternatywę numer trzy – sprawdzimy inne przejście graniczne, może nas przepuszczą. Jeśli nie, to będziemy musieli rozbić oboz w pobliżu granicy i ogarnąć to rano.

Z nadzieją ruszyliśmy na kolejne przejście, ale niestety – znowu nas nie przepuścili. Skończyło się tym, że musieliśmy poczekać do rana. Na szczęście znaleźliśmy kawałek spokojnego miejsca, gdzie mogliśmy zatrzymać vana i spokojnie przespać resztę nocy. A rano zaczęła się kolejna walka z granicznymi formalnościami.

A teraz, żeby było jeszcze zabawniej – w naszym gronie krążyła plotka, że w jakiejś tawernie można kupić ubezpieczenie, które pozwoli nam przejechać przez granicę. Oczywiście stało się to tematem żartów, a cała sytuacja przekształciła się w nasz wewnętrzny mem, który do dzisiaj wspominamy.

Dzień siódmy – Środa 1.05

Dziś wyjątkowo obudziliśmy się z budzikami – nie ma co, trzeba było się zmobilizować, bo czekała nas misja zdobycia ubezpieczenia do samochodu. Szybko ogarnęliśmy się i ruszyliśmy w kierunku granicy, licząc, że uda się załatwić wszystko na spokojnie. Gdy dotarliśmy na przejście, byliśmy dokładnie na czas – równo z otwarciem punktu, gdzie można było kupić brakującą zieloną kartę. Okazało się, że nie byliśmy sami z tym problemem – sporo innych osób również borykało się z tym samym. Na szczęście cała procedura zajęła nie więcej niż pół godziny, po czym dostaliśmy wszystkie dokumenty i – co najważniejsze – mogliśmy bez żadnych przeszkód przekroczyć granicę.

Macedonia, witaj! Po wszystkich tych perypetiach, z poczuciem ulgi i radości, ruszyliśmy w kierunku Strugi – naszej dzisiejszej destynacji. Podobno czekali na nas tam z otwartymi ramionami, jednak jak to bywa w podróży, pech nas w ten dzień nie oszczędzał. Na początku wszystko wydawało się proste – znaki drogowe prowadziły nas w kierunku campingu, gdzie mieliśmy spotkać uczestników Polirajdu. Byliśmy naprawdę blisko celu, dosłownie 15 minut jazdy samochodem. Ale wtedy, na rondzie, coś poszło nie tak. Trafiliśmy na objazd, który skierował nas na zupełnie inną drogę. I wiecie co? Okazało się, że z tego ronda piechotą do celu było tylko 10 minut. Wiecie co, nawet przed wyjazdem chłopakom wysłałem taką wiadomość, spójrzcie:

Ogarnięcie koła zapasowego

Jeśli myśleliście, że nasza podróż już nie może stać się bardziej epicka, to, cóż, życie postanowiło nas zaskoczyć. Tak, mieliśmy nadzieję, że do końca dnia dotrzemy wreszcie na upragniony camping, o którym marzyliśmy od wczoraj, ale los miał dla nas inne plany.

Sebastian, który z pasją kierował naszym vanem, starał się manewrować wśród remontowanych dróg, w których każda dziura była jak mini-jama. Mimo wstrząsów, wciąż trzymaliśmy kurs – w końcu byliśmy już na ostatniej prostej, w zasięgu wzroku można by rzec. Wtedy jednak, gdy przejeżdżaliśmy przez jedną z największych dziur, usłyszeliśmy głośne „bum bum”. Usłyszeliśmy dźwięk, który każdy kierowca rozpozna od razu: to była… przebita opona. Wydawało się, że gorzej już być nie może, ale nie – sprawdziliśmy wszystkie koła, a na naszym wozie okazało się, że nie mamy jednej, ale… dwóch przebitych opon! Chłopaki na bank pamiętają mój śmiech!

I teraz pytanie: kto zabiera ze sobą dwa zapasowe koła? My nie… No tak, pamiętacie, że wybraliśmy się w tę podróż na osiemnastocalowych niskoprofilowych oponach? Tak, idealne do jazdy po gładkich autostradach, ale już na dziurawych, remontowanych drogach… cóż, niekoniecznie. I tak oto zderzyliśmy się z rzeczywistością podróżnika – gdy wszystko wydaje się iść zgodnie z planem, życie wkracza ze swoją niespodzianką, zwłaszcza nam. Zjechaliśmy z głównej remontowanej drogi na malutki kawałek betonu przed wjazdem do wyglądającego na coś co przypomina ogródek działkowy.

Zdejmujemy koła!

Okazało się, że 1 maja to nie tylko nasze święto – Macedończycy również obchodzą ten dzień wolnym od pracy. Nasza podróż, pełna problemów i happy endów, zatrzymała nas przy kawałku betonu, który okazał się być czyimś wjazdem do ogródka działkowego, gdzie lokalsi akurat rozpalali grilla.

Wspomniany kawałek betonu

Początkowo trudno było się porozumieć, ale po godzinie pojawił się ich syn, który mówił po angielsku i, jak się okazało, spędził jakiś czas na wymianie studenckiej we Wrocławiu. Syn zaprosił nas na grilla i obiecał pomóc z oponami. Okazało się, że naprzeciwko znajduje się wulkanizator, ale nie miał odpowiednich opon. Mimo to, po następnej godzinie przyjechał mechanik, zabrał nasze koła i ruszył w stronę warsztatu.

Czekaliśmy na niego około dwóch godzin, ale w tym czasie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić z lokalnymi mieszkańcami, którzy sprawili, że ten czas minął szybciej. Na szczęście, mechanik wrócił z naprawionymi kołami, a my mogliśmy wreszcie ruszyć w dalszą drogę – z nowymi oponami i nowymi znajomościami. Przecież na camping w Strudze zostało nam 15 minut!

Szmaka od Macedończyków

Udało nam się! Po kilku godzinach nieoczekiwanych zwrotów akcji, problemów z oponami i spotkaniach z życzliwymi Macedończykami, w końcu ruszyliśmy w stronę campingu. Nie chcieliśmy już niczego komplikować, więc tym razem, bez zbędnych przygód, jechaliśmy w stronę odpoczynku. Po zaledwie 15 minutach dotarliśmy na miejsce i zostaliśmy ciepło przywitani przez organizatorów i innych uczestników rajdu. Od razu poczuliśmy się, jakbyśmy dotarli do domu.

Antek, ewidentnie wyczerpany całym tym zamieszaniem, postanowił odpocząć i zasnął, pilnując vana. Oczywiście, nie mogło być tak łatwo! My, z duszą typowych studentów, pamiętających stare akademickie zwyczaje, uznaliśmy, że to idealny moment, by „zająć się” naszym nieświadomym kolegą.

Zaczęliśmy więc układać na nim wszystko, co tylko mieliśmy pod ręką – kamienie, butelki, części samochodu, a nawet jakieś przypadkowe przedmioty, które akurat się nawinęły. Nasza misja była prosta: obudzić Antka, ale w stylu, który mógłby pasować do najlepszych. Efekt? Po chwili Antek obudził się z przerażeniem, zdziwiony ale jednak z totalnym spokojem, jak to możliwe, że skończył przykryty góra różnych rzeczy.

Śpiąca królewna

Tego dnia byliśmy gotowi odpocząć od wszelkich niespodzianek związanych z naszym środkiem transportu. Cała energia, którą poświęciliśmy na rozwiązywanie problemów z vanem, sprawiła, że nastawiliśmy się na relaks i spędzenie czasu z innymi ludźmi na campingu. Jednak jak to bywa w naszych podróżach – przygody chyba nigdy nie chcą nas opuścić. Choć zewnętrznie wszystko wydawało się spokojne, okazało się, że to miejsce także miało dla nas kilka niespodzianek, ale to już historie, które zachowamy dla siebie lub do opowiadania wam, kiedy się spotkamy gdzieś w trasie.

Na campingu w Strudze!

Organizatorzy wręczyli nam dyplom za ukończenie rajdu, co było miłym akcentem na zakończenie tego dnia pełnego wrażeń. Zrobiliśmy też pamiątkowe zdjęcie z naszym vanem, który pomimo wszystkich przeciwności, z dumą stanął na tle campingu, jako świadek naszych podróżniczych przygód.

Dyplom za ukończenie wyścigu autostopowego Multivanem T4

I choć wieczór zakończył się można powiedzieć spokojnie, z poczuciem satysfakcji, wiedzieliśmy jedno – każda podróż, nawet ta pełna zaskakujących momentów, daje coś wyjątkowego. To, co spotyka nas na drodze, oraz sposób, w jaki to przyjmujemy, zależy wyłącznie od nas. Każda przeszkoda ma swoje rozwiązanie, które czeka, by je odnaleźć – czasem wystarczy zmienić perspektywę, by dostrzec odpowiedź, która zawsze była blisko.

Kończenie imprezy o świcie to nasza domena

PS: Była jedna sytuacja, która z perspektywy czasu wydaje się totalnie komiczna i aż prosi się, żeby podzielić się nią na blogu. Otóż Antek, mając w głowie trochę za dużo… adrenaliny, postanow przeskoczyć przez płot naszego campingu.

Noc była deszczowa, więc telefon leżał w mokrej trawie praktycznie przez całą noc. Z samego rana, kiedy już wszystko wydawało się być zapomniane, ktoś przypadkowo natrafił na nasz zgubiony sprzęt. I tu zaczęła się magia – telefon, mimo tego, że spędził całą noc w wilgotnej trawie, włączył się bez najmniejszych problemów!

Dzień ósmy – Czwartek 2.05

Wieczorem, przy ognisku, spotkaliśmy kilka osób z campingu, z którymi szybko nawiązaliśmy kontakt. Wpadliśmy na pomysł, żeby następnego dnia zwiedzić okolicę. Część naszej ekipy miała ochotę odpocząć od przygód, ale ja i Wojtek byliśmy pełni energii i nastawieni na odkrywanie nowych miejsc. Umówiliśmy się z Staszkiem, Julią, Olgą i jej partnerem autostopowym (niestety, przepraszam, nie pamiętam jego imienia) na wspólną wyprawę. Plan był prosty: chcieliśmy zobaczyć miasteczko Vevchani, które w latach 90. ogłosiło się Niezależną Republiką, a potem ruszyć w góry.

Rano spakowaliśmy się do busa i wyruszyliśmy – pełni ekscytacji, gotowi na odkrywanie tego, co skrywała ta część Macedonii. Choć plan był prosty, czekały nas nie tylko widoki, ale także nowe historie, które zaczęły się pisać na każdym zakręcie drogi.

Po przyjeździe do Vevchani zaparkowaliśmy busa w samym centrum miasteczka, skąd ruszyliśmy na jego zwiedzanie. To niewielkie, urokliwe miejsce, z wąskimi uliczkami i kameralnym klimatem, które szybko udało nam się przejść wzdłuż i wszerz. Po spacerze zaczęliśmy rozważać, gdzie by tu coś zjeść. Na szczęście nasza decyzja padła na klimatyczną knajpkę, w której od razu poczuliśmy się jak w domu.

Widok na góry z miejscowości Vevchani

Właściciel lokalu okazał się człowiekiem pełnym gościnności i od razu zaproponował nam rakiję – rzecz jasna, po jednym kieliszku dla każdego. I choć ja i Wojtek poczuliśmy delikatne wahanie, grzecznie odmówiliśmy. Mimo to, nie minęło kilka minut, a on przyniósł nam po dwa kieliszki na degustację. Skoro reszta ekipy nie była zainteresowana spróbowaniem lokalnych przysmaków, postanowiliśmy sięgnąć po nie sami.

Z bossami knajpki

Oczywiście, zanim to zrobiliśmy, zaufaliśmy Staszkowi, który z entuzjazmem zaoferował się jako kierowca naszego vana. Na początku wszystko wydawało się w porządku, ale po chwili, z niewinnym uśmiechem, zaczął chwalić się mandatami, które udało mu się zebrać za jazdę samochodem. Hm, może nie był to najlepszy moment, by zrobić go naszym kierowcą, ale było już po fakcie – przecież znaliśmy go od wczoraj, więc co mogło pójść nie tak? W końcu, co to za przygoda bez odrobiny ryzyka?

Mandaty Staszka

Po pysznym posiłku ruszyliśmy w góry. Staszek, pełen entuzjazmu, zasiadł za kierownicą i po niecałych 15 minutach jazdy postanowił zrobić sobie zdjęcie kierownicy z pięknym widokiem przed nami, jednocześnie prowadząc samochód oczywiście. I w tym samym momencie zjechał z asfaltu i rozciął oponę na kamieniu. Mimo, że sytuacja była dość dramatyczna, nie mogłem powstrzymać śmiechu – chyba bardziej, niż za pierwszym razem, gdy nasze dwa koła miały problem. Na szczęście uszkodzona była tylko jedna opona, więc zapas wystarczył. Myślę, że teamy F1 ścigają się już o mnie, tak szybko potrafię wymieniać koła. Jednak zbliżał się dzień powrotu do domu, a my nie chcieliśmy wracać na jednym zapasie przez setki kilometrów. Uznaliśmy, że robimy szybką wycieczkę w góry i zanim zajdzie słońce, znajdziemy jakiegoś wulkanizatora.

Wycieczka w Macedońskie góry

Oczywiście, w górach nie mogło zabraknąć problemów. Jak to bywa w takich miejscach, każda wyprawa wiąże się z nieprzewidzianymi sytuacjami, które często potrafią zaskoczyć. Na szlaku podzieliliśmy się w pewnym momencie na dwie grupy. Na początku wszystko szło gładko, ale niedługo potem zostałem z Julią, której, w miarę jak wspinaliśmy się wyżej, robiło się coraz słabiej. Wojtek, Staszek i Olga ruszyli w stronę szczytu, ale, jak się później okazało, również nie udało im się dotrzeć na wierzchołek. Dlaczego? Słuchajcie

Wojtek próbując zejść ze skałki, znalazł się dosłownie na granicy życia i śmierci. Podobno pędził szybciej niż potrafił przebierać nogami, gdzie przy małej prędkości przewrócił się i troszeczkę obdarł, ale nic totalnie mu się nie stało. Ogólnie to jedna z tych historii, które trudno oddać słowami. Zdecydowanie nie da się jej opowiedzieć na blogu tak, jak ją przeżyliśmy, co prawda ja też znam ją tylko z opowieści. Z perspektywy czasu, śmieszne jest to, jak wszystko skończyło się dobrze. Historia tego, jak Wojtek zbiegał z tej górki z ust Staszka jest po prostu nie do pobicia.

Lekko ubrudzone spodnie Wojtka

Kiedy wszyscy w końcu zebraliśmy się w vanie, ruszyliśmy na poszukiwanie wulkanizatora. Lokalsi, jak zawsze pomocni, wskazali nam warsztat dwóch młodych Macedończyków, którzy w okolicy specjalizowali się w naprawie sportowych samochodów. Znowu mieliśmy szczęście – ci chłopacy załatwili sprawę błyskawicznie. Jeden z nich wsiadł na sportowy motocykl i po kilku minutach wrócił z informacją, że załatwi taką oponę. Następnie pojechał po nową oponę, a jej montaż w naszym vanie zajął chwilę. Więcej czasu spędziliśmy jednak na opowiadaniu naszej przygody, śmiejąc się z kolejnych zwrotów akcji, które w tej podróży zdarzały się co chwila.

U lokalnych ziomeczków na warsztacie

Staszkowi tak bardzo spodobał się ich motocykl, że nie wytrzymał i zapytał, czy przypadkiem nie mogliby nas zabrać na małą przejażdżkę. I wiecie co? Nawet nie musieliśmy ich długo przekonywać! Chwilę później zafundowaliśmy sobie ekscytującą przejażdżkę po okolicy, czując wiatr we włosach których nie mam i adrenalinę w żyłach.

Oczywiście, muszę przyznać, że było to skrajnie nieodpowiedzialne. Bo kto w zdrowych zmysłach wsiada na motocykl bez kasku, w dodatku w towarzystwie osób, które poznaliśmy zaledwie kilka minut wcześniej? Tak, tak, wiem – nie pochwalajcie tego! W takim momencie trudno oprzeć się pokusie… Kiedy nadchodzi ta chwila, człowiek przestaje myśleć o bezpieczeństwie, a zaczyna marzyć o wolności.

Jazda na motorze z lokalnymi mechanikami

Po tych wszystkich przygodach wróciliśmy bezpiecznie na camping, a w głowach mieliśmy już jeden, prosty plan – tym razem nie pakować się w żadne niepotrzebne kłopoty. I jak myślicie, udało nam się to zrealizować? Nic bardziej mylnego! Wieczór miał dla nas jeszcze wiele niespodzianek, bo, jak się okazało, ten nocleg w Macedonii nie mógł obejść się bez atrakcji. Swoją drogą pamiętacie jeszcze rondo przez które pomyliliśmy drogę bo objazd był już nieaktualny? Postanowiliśmy, że nie wprowadzi już nikogo w błąd.

Historii tego znaku i tak nie zrozumiecie

Mimo że rano planowaliśmy wstać, spakować się i ruszyć z uśmiechem w stronę Polski przez Serbię, okoliczności postanowiły pokrzyżować nasze plany. Wieczorem, kiedy już myśleliśmy, że wszystko mamy pod kontrolą, pogoda postanowiła zepsuć nam humor – deszcz zaczął padać bardzo rzęsiście. No cóż, życie podróżnika – nigdy nie wiadomo, co się wydarzy za zakrętem!

Dzień dziewiąty – Piątek 3.05

Rano tego dnia, mimo deszczowych chmur, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Praktycznie całą drogę towarzyszył nam deszcz – albo padało, albo pogoda była po prostu fatalna.

Granicę albańsko-serbską przekroczyliśmy bez najmniejszych problemów. Cała odprawa przebiegła gładko, ale jedno z wydarzeń utkwiło nam w pamięci. Młody strażnik graniczny, który zdawał się być w naszym wieku, miał kilka… ciekawych pytań. W międzyczasie zapytał nas, czy nasze kobiety są „gorące”. Szczerze mówiąc, to była jedna z tych sytuacji, które sprawiają, że człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy odpowiadać poważnie. A tak poza tym – wszystko poszło jak po maśle!

Po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się w Serbii w jakimś przypadkowym miejscu, żeby coś zjeść. Parkując vana przed restauracją, nie mogliśmy się nie zachwycić widokiem. No bo zobaczcie sami – ta sceneria!

Parking przed knajpą w Serbii

Od momentu, gdy opuściliśmy Macedonię, nasze postoje były ograniczone do absolutnego minimum – tylko na szybkie „sikpauzy” i posiłki. Bo jak to mówią – jak prawdziwi mężczyźni, postanowiliśmy, że dotrzemy do Polski bez zbędnych przystanków, na „strzała”. Po prostu jechaliśmy, bez większych planów, licząc na to, że reszta podróży minie szybko i bez komplikacji. Cały ten wyjazd był tak dynamiczny, że po tych kilku dniach gdzie praktycznie na każdym kroku coś się działo, każdy był już wyczerpany z energii.

Spanko w drodze powrotnej

I tak oto, kolejnego dnia, o godzinie 10:05 po całonocnej jeździe, minęliśmy znak Wodzisław Śląski. Właśnie w okolicznych miejscowościach mieszkają – Mateusz, Sebastian i Antek. My jednak, z Wojtkiem, Gabrysiem i Tomkiem, nie zwalnialiśmy tempa i skierowaliśmy się od razu pod akademiki Politechniki Śląskiej gdzie dotarliśmy chwilę po 12.

Mijamy znak Wodzisław Śląski i jedziemy odstawić część ekipy pod ich domy

Zamawianie pizzy po wyjeździe!

Po powrocie do Polski, wieczorem postanowiliśmy jeszcze zakończyć dzień w stylu, który w pełni oddaje klimat tej podróży – pizzą i piwem na rynku w Gliwicach. Była to doskonała okazja, by w końcu usiąść w spokoju, odpocząć i celebrować powrót do domu po tej szalonej eskapadzie. I przeczytać jeszcze raz listę z odwalonymi akcjami. Tak robiliśmy ranking.

To, co wydarzyło się podczas zamawiania jedzenia, było jak mały pokaz tego, jak bardzo się zżyliśmy przez te wszystkie dni podróży. Cała ekipa, niemal bez słów, potrafiła idealnie dobrać zamówienie, tak by każdy z nas był zadowolony. Minęły dosłownie sekundy, a już wiedzieliśmy, co kto chce i co będzie najlepsze na tę chwilę. Muszę przyznać, że nawet kelnerka była zaskoczona – chyba nigdy wcześniej nie widziała tak sprawnego zamówienia. To chyba najlepszy dowód na to, jak bardzo się do siebie zbliżyliśmy przez te wspólne chwile w podróży.

Dzięki chłopaki!

Dotarłeś aż tutaj? Zaobserwuj mojego instagrama, bo w 2025 napewno powtórzymy majówkowego tripa w tym samym składzie oraz wybierzemy się na Transcarpatię Rally. Jednak znając mnie, to nie będą jedyne wyjazdy w tym roku: https://www.instagram.com/kacperdudapl/

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *